Wiejskie życie słomianej wdowy

O Matulu! To już tydzień mnie tu nie było! Słomianej wdowie ciężko jednak znaleźć czas na pisanie, zwłaszcza że za nami wyjątkowo ulewny tydzień, podczas którego miała miejsce mała przeprowadzka na wieś. Poza tym wypróbowałam kilka nowych przepisów z książki kucharskiej oraz wparowałam z całą nie tylko rodziną w odwiedziny na kawę. Chyba służy mi to życie z dala od wielkiego miasta, nie licząc małych incydentów z naturą.

Ale po kolei. A może lepiej od końca?

Dzisiaj rano rozdziawiłam usta z niedowierzania. Mój syn, który wczoraj wieczorem urządził mi prawdziwe piekło (po raz pierwszy miałam ochotę zostawić go ryczącego na podłodze i czekać aż zaśnie ze zmęczenia), dzisiaj zaskoczył mnie pozytywnie. Gdy tylko wstał, dorwał się do kubka wczorajszej herbaty. Chciał wyciągnąć worek, bo mu przeszkadzał, jednak nie miał gdzie go odłożyć, więc porzucił kubek i poszedł przywitać się z siostrą. Myślałam, że chce ją swoim zwyczajem uderzyć, ale powiedział cichutko, że chciał ją tylko pogłaskać. Następnie otworzył sobie drzwi i poszedł do dziadków. Ale nie szedł sam. Czekał, aż Gabrysia do niego dołączy. Wyglądało to naprawdę uroczo: on ją prowadził robiąc kilka kroków i czekając, aż ona do niego doraczkuje. Doszli tak do kuchni, gdzie dało się słyszeć trzask szafki. Myślę sobie, kurcze, znowu coś zmalował. I już miałam podnieść tyłek z kanapy, ale Ignaś przybiegł zaraz z talerzykiem. Pytam go, po co mu ten talerzyk, a on odpowiada, że na ten worek od herbaty. Padłam z wrażenia na poduszki. Wyjął sobie worek i wypił herbatę.

Wczoraj z Karnic wypędziło nas stado szerszeni. Myśleliśmy, że sąsiad grzebał im w ulu, dlatego tak się wściekły, ale okazało się, że po naszej stronie jest drugi ul, większy. I te szerszenie chyba faktycznie biły się o drzewo na powiększenie chałupy. Na szczęście pan od szerszeni wytępił obie kolonie w cenie jednej, bo byśmy się nie wypłacili (okazuje się, że straż pożarna nie ma już nic wspólnego z tępieniem tych owadów).

Nie licząc szerszeni i tak kiepsko sobie radzę z naturą. Właściwie to wygrywa ona ze mną w przedbiegach nawet przy wieszaniu prania na sznurze. Byłam dzielna i pozrywałam klamerkami małe pajęczyny,  powstałe na sznurkach, jednak dwie klamerki zostawiłam w spokoju, bo okupował je włochaty pająk. Tak, był naprawdę ogromny! Przez niego zabrakło mi pięciu klamerek. Przypomniało mi się, że pod folią z pomidorami niegdyś teściowa moja wieszała pranie. Poszłam tam pełna zapału, jednak po przekroczeniu progu "szklarni", straciłam werwę. Wiecie, że pająki uwielbiają mieszkać w klamerkach? No ja już wiem. Stwierdziłam po krótkim namyśle, że wcale nie potrzebuję tych pięciu klamerek, łaski bez, obejdzie się. Kupie dzisiaj trochę nowych i będę wieszać pranie na suszarce przed domem. O.

Natura dopada mnie także podczas zbierania owoców. Jednego dnia pomyślałam sobie, zrobię dzieciom lody owocowe, niech się te foremki z Ikei nie marnują. Taaak, owocowe. Udało mi się zerwać 100 ml owoców. Postanowiłam, że następnym razem zerwę dwieście, ale nie było następnego razu. Jeszcze. Idzie mi dobrze, dopóki nie zacznę rozmyślać. Z rozpędu zerwę kilka malin, a potem zaczynam się przyglądać. I widzę te pajęczyny, te muchy w nich uwięzione, i na koniec pająki. Są dosłownie wszędzie. Zwyczajnie wymiękam. Doszłam do wniosku, że te pięć złotych za kobiałkę malin to bardzo mało. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy zarabiają na życie zbieraniem owoców. Ja bym nie dała rady. Paweł z resztą też nie. Poprosiłam go, żeby przyniósł marchewkę z ogródka, do obiadu, bo ja nie bardzo wiem, jak te liście wyglądają. Odmówił, więc do kotletów rybnych dodałam cukinię, bo leżała już w lodówce. On się z kolei brzydzi ślimaków. Takie z nas mieszczuchy. Wczoraj zastanawialiśmy się nad słusznością eksterminacji szerszeni - czy może nie przesadzamy? Ale my panikujemy na widok rybika w łazience. Raczej domu na wsi mieć nie będziemy.

Jeśli chodzi o rozwój kulinarny to:
  • zrobiłam małe pizzerki na kolację (okazuje się, że ciasto drożdżowe ni urośnie, jeśli zostawi się je w przeciągu, bo marznie);

Pizzerki przed włożeniem do piekarnika...

 ... i po


  • na obiad zamiast placków z łososia i marchewki wyszły placki z pstrąga łososiowego z cukinią,
  • jeszcze wspomniane wyżej lody (na szczęście moja teściowa zlitowała się nade mną i nazbierała mi tych malin i borówek);
 


 
  • oraz z przepisu własnego kotlety mielone z indyka.
 Gabrysia nie wzgardziła mielonymi, a wczoraj zajadała pieczony udziec z indyka oraz literkowy makaron od babci Gosi. Ignasiowi lody nie smakowały, za to pochłonął placki rybne.
A na szydełku zrobiłam marchewkę. Jeszcze przede mną Kicia Kocia.





Komentarze

  1. Płaczę ze śmiechu, choć ty pewnie byłaś przerażona przy tych klamerkach. Sorry.
    No a Ignaś to taki ekstremalny chłopczyk, albo ekstremalnie okropny albo uroczy, nic pomiędzy :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor