Rachunek sumienia

W czwartek nie pisałam, bo mi się nie chciało. Przez większość wieczoru byłam przygnębiona tęsknotą za mamą, która postanowiła następnego dnia jechać do domu. W piątek natomiast był Dzień Kuriera i w końcu odebrałam samochód z warsztatu (śmiga jak żyleta). W sobotę byliśmy w trasie. To może po kolei.

W czwartek wybitnie nie miałam nastroju na pisanie. Dzisiaj też nie bardzo mi się chce, ale jeszcze jeden dzień i wypadnę z rutyny. Z tego co pamiętam, byłam mega przygnębiona i zamiast pisać, obejrzałam pierwszy odcinek serialu Vegi, "Kobiety mafii". Trochę obrzydliwe, ale nawet nawet. Zaczęłam też robić na szydełku Kicię Kocię, bo przez przypadek znalazłam w Internecie zdjęcia takiej maskotki i już nie mogłam przestać o niej myśleć. Udało mi się zrobić tylko trochę ponad połowę głowy (i to małej), bo chciałam przyszyć najpierw oczy. Wyszło fatalnie i tylko się sfrustrowałam. Nawet nie jestem pewna, czy to było w czwartek. Ale kuzyna mam, przysięgam.

To był pierwszy dzień bez niani, bo pies jej się rozchorował, biedaczek, a rodzina pojechała nad morze (może ten pies tak z tęsknoty się uzewnętrzniał??). Ponadto mama jej zabroniła wychodzić z domu gdziekolwiek. To akurat moja wina, mogłam sobie znaleźć kogoś pełnoletniego. Bo w czwartek niania miała urodziny, siedemnaste (kłamczuszka mała, mówiła, że ma skończone).

Poza tym straciłam humor na cokolwiek, bo mama postanowiła wracać do domu następnego dnia. Nawet jej się nie dziwiłam.

W piątek za to był dobry dzień. Pies niani dalej chorował, więc zaoszczędziłyśmy dwieście złotych. Tak, my, bo moja mama jednak się nade mną zlitowała. Jak tylko otworzyłam oczy, powiedziała, że zostanie jeden dzień dłużej. Chyba tym poświęceniem otworzyła jakąś czakrę, bo zaraz odebrałam informację, że przyjedzie w końcu kurier z klockami i książką kucharską. Przez pół dnia gorączkowo sprawdzałam także informacje z Pocztexu, bo rano status przesyłki zmienił się na "wydana do doręczenia" (czy jakoś tak). Moje serce wypełniło się na nowo nadzieją, że może jednak uda mi się wyjechać w tym tygodniu z Poznania. Przestałam w to wierzyć kilka dni wcześniej. Jednak Pocztex trzymał mnie w niepewności, ponieważ nie aktualizował statusu przesyłki na "dostarczona" aż do wieczora. Około południa jednak Pan Mechanik zadzwonił do mnie i oznajmił, że naprawiony sterownik doszedł do niego z rana i już wszystko jest sprawdzone, mogę więc odbierać autko!

Wyleciałabym na skrzydłach, ale moje najstarsze dziecię uwzięło się na mnie i nie chciało zasnąć (a samej mamy z dwójką przytomnych dzieci zostawiać nie chciałam). Jak tylko padło ze zmęczenia, wybiegłam, nawet się nie oglądając na to młodsze. Pan mechanik zapewnił mnie, że wszystko już działa, a na moje pytanie, co jak się jednak na trasie rozkraczy, odparł pogodnie, że będziemy dalej naprawiać. Jeszcze mi wyjechał z parkingu, abym przypadkiem w nic nie uderzyła.

Pełna miłości do życia pojechałam zatankować i przy okazji umyć Merivkę, bo się mocno zakurzyła. Jedno auto w kolejce na myjnię czekało, to pomyślałam, że pójdzie szybko. Zdążyłam jeszcze zatankować i pokręcić się po stacji, zanim poprawnie ustawiłam się w kolejce. Ponad dwadzieścia minut czekałam. Jeden facet mył dostawczaka. W środku. A drugi jakieś białe cudo polerował ściereczką. Dwadzieścia minut. Ja tyle nie poświęcam swoim paznokciom (może powinnam...?). Myślałam tylko o tym, że to auto jest BIAŁE, i że zaraz znowu będzie brudne.

Potem zostało mi już tylko pakowanie. Myślałam, że już opanowałam tę sztukę do perfekcji, ale nic bardziej mylnego. Jedyna lekcja, jaką wyciągnęłam, to świadomość, że nigdy się tego nie nauczę. I że muszę zaakceptować, że taszczę wszędzie ze sobą dużo rzeczy. Jeszcze w sobotę rano przepakowywałam torbę z ciuchami dzieci (dziewięćdziesiąt litrów, rozmiar niby rodzinny, a ja ledwo mogłam dopiąć zamek). Dobrze, że wózek wcześniej pojechał do Gryfic, bo by się nie zmieścił. Zwłaszcza, że moja mama wcisnęła się między foteliki, więc w nogach nic już nie upychaliśmy. No może kilka małych toreb. Ale to z klockami.

W sobotę udało nam się wyjechać bardzo wcześnie. Wcześnie jak na nas, bo o dziewiątej trzydzieści. Dobra, może jak weźmiemy pod uwagę fakt, że wstaliśmy po piątej, to nie będzie to takie imponujące, ale ja nadal będę twierdzić, że poszło nam nieźle. Pojechaliśmy trochę inną trasą niż zwykle, żeby ominąć korki pod Szczecinem. Zjechaliśmy na starą "es trójkę" w okolicach Myśliborza. Może i dobrze, bo mieliśmy więcej możliwości do postoju. Gabrysia nie cierpi jeździć samochodem. Nawet na trasie Karnice-Gryfice drze mordkę. Nie wiem, może jej nie wygodnie? Dzięki temu, że babcia jechała koło niej, nie wpadła aż w tak wielką histerię, jak zazwyczaj. I tak jednak zmusiła nas do nieplanowanego postoju już po pięćdziesięciu kilometrach. Co niestety nic nie dało, bo uśpiona z trudem na rękach, ocknęła się zaraz po włożeniu do fotelika. Uspokoiła się dopiero żując skórkę od chleba.

W niedzielny wieczór zrobiliśmy krótki wypad nad morze z mamą Pawła. Ignaś bawił się konewką i w pewnym momencie nalał wody Pawłowi do buta. Tego z jedynej pary, jaką ma, a w nocy jedzie do Poznania. W mokrym bucie.

Już chciałam napisać, że znalazłam klawiaturę idealną, ale niestety nie. Za duże mam rączki, za dużo tu klawiszy funkcyjnych, wmontowanych chyba użytkownikowi na złość. Będę szukać dalej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kolejnej wiosny łyk

Soraski

W sumie nie ma się czym chwalić...