Spalony tost
Teri Hatcher napisała kiedyś książkę pod tym samym tytułem. Miałam ją nawet na półce, bo kiedyś byłam wielką fanką "Gotowych na wszystko". Książka nie była zbyt wybitna, z resztą nie doczytałam jej do końca. Ale tosta prawie spaliłam dzisiaj naprawdę. Nie wiem, jakim cudem mi się to udało. Wsadziłam go do mikrofalówki, żeby podgrzać. Na niecałe dwie minuty. I wyszłam z kuchni. Jak wróciłam, wszystko się dymiło. Na szczęście nie było płomieni, ale smród unosi się do tej pory, po kilku godzinach intensywnego wietrzenia całego mieszkania. Na domiar złego Gabrysia, jak to Gabrysia, uparła się, żeby dzisiaj nie wychodzić z domu. Podziałała dopiero obietnica zobaczenia koparki pod blokiem (nie pluszowego jednorożca ociekającego brokatem, koparki). Nie mniej czuję się od kilku dni, jakbym wracała do korzeni. Znów wychodzę na spacerki z wózkiem, Gabrysia zasypia w dzień, a ja nie wiem, co z tym "wolnym" czasem mam robić. Dzisiaj prawie dwie godziny byłyśmy na dworze, tak