Miasto z robalem w tle

W sobotę rano dopadła mnie natura. Nie zdążyłam porządnie wyjechać na wieś, a już miałam pierwsze starcie z robalem. Wylazł sobie jak gdyby nigdy nic z jabłka, które właśnie kroiłam do owsianki. Właściwie ten scenariusz nie byłby jeszcze taki straszny. Robal zaczaił się w obierkach i wyskoczył na mnie, gdy chciałam zgarnąć je z blatu. Ożesz w mordę, jaki on był spasiony. Jak sobie pląsał po tym blacie, niewzruszony w ogóle moim panicznym krzykiem ("Mamooo tu jest robak!!!"). Sama musiałam go unicestwić, gdyż ponieważ okazuje się, że jestem dorosła i jako taka robaków nie powinnam się bać. Z resztą zobacz, jaki on malutki i niegroźny, w ogóle zębów nie ma.

Wczoraj natomiast dopadł mnie masakryczny ból brzucha. To chyba te dni, ale nie jestem pewna. Myślałam, że po dwóch porodach to mi się jednak coś od życia należy i chociaż miesiączki będą słabsze. Ale nie, wystarczy mi, że mam dzieci.

Wczoraj spędziłam na dworze jakieś pięć godzin, bo dzieci mi posnęły. Wow, w tym samym momencie? Niemożliwe, powiecie. Taka szczęściara ze mnie. Noo, tylko że Ignaś spał w wózku, a Gabrysia w nosidle. A ja nie opanowałam jeszcze sztuki wchodzenia z nimi do domu bez windy (mieszczuch się znalazł i wygodnicka, jak moja mama to robiła, to ja nie wiem). Przynajmniej sobie w ogródku posiedziałam.

Teraz też siedzę na dworze, choć chętnie porobiłabym cokolwiek innego, ale od września pewnie będę kisić się całymi dniami w korpo, to się muszę na zapas nawdychać świeżego powietrza. Poza tym szkoda mi Gabrysię budzić. Wczoraj obudziłam Ignasia, bo deszcz zaczął padać. Niby spał już dwie godziny, ale przynajmniej nie roznosił mieszkania w pył.

Także siedzę sobie na tej ławce, co to się pierwszy raz z Pawłem całowałam (a przynajmniej w jej okolicy) i rozmyślam nad tym, jak to się człowiek przez tę dekadę potrafi zmienić. Patrzę na mijających mnie ludzi i szukam wśród nich znajomych twarzy. I wspominam szkolne czasy, kiedy wszystko było jeszcze takie proste. I zastanawiam się, czy byłabym szczęśliwsza, gdyby moje życie potoczyło się inaczej? Czy lepiej czułabym się, zostając w małym mieście, wśród znajomych i blisko rodziny? Czy byłoby mi łatwiej? A może nie rozwinęłabym wtedy skrzydeł opierając się za bardzo na rodzicach?

Dzisiaj na placu moja mama rozmawiała ze znajomą, ot dwie babcie z wózkami. Witam się miło z panią, która mnie nie poznała, dopiero po chwili skojarzyła, kim jestem. Ach, ta zmiana w mimice, gdy witasz się z kimś, kogo jednak znasz... Ja jej nie rozpoznałam. Dopiero potem mama powiedziała mi, że to była moja ulubiona pani od przyrody! Jak to możliwe, że się nie zorientowałam? Przecież nie mogła się aż tak zmienić? Kwestia innej fryzury czy tego, że się nie spodziewałam akurat jej spotkać?

Za to w poniedziałek spotkałam w tym samym miejscu starego przyjaciela ze szkoły. Ledwo się rozpoznaliśmy. Akurat trafił na dzień, w którym byłam w formie (przynajmniej do południa). Ubrana ładnie, włosy nawet uczesane (opłaca się jednak dbać chociaż o te ostatnie elementy kobiecości, bo nigdy nie wiadomo, na kogo można wpaść). Jak miło nam się gawędziło, w końcu oboje mamy dzieci w podobnym wieku. I tak czuję teraz ogromną potrzebę porozmawiania z kimś, kto mnie zrozumie. Z kimś w podobnej sytuacji do mojej. Kto nie będzie oceniał i mówił, że marudzę. Że i tak mam dobrze, bo...

Muszę się wziąć w garść, bo samym myśleniem swojego życia nie zmienię. Zwłaszcza że nie za bardzo mi to myślenie wychodzi. Obawiam się, że ten wyjazd przyniesie odmienny skutek od zamierzonego.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor