Nieszczęścia chodzą parami. Dosłownie

Jak to było z tą Merivą

I doczekaliście się zaległego wpisu o tym, jak to nasza Merivka udała się na rekonwalescencję na ponad trzy tygodnie do - ośmielę się użyć tego zwrotu - zaprzyjaźnionego zakładu blacharskiego. Ciężki to był okres, nie mieć samochodu. Na początku myślałam, że już nigdy za kółko nie wsiądę, że to już nie dla mnie. Czułam przerażenie, gdy obserwowałam innych kierowców, tym razem z punktu widzenia pieszego. Jak oni pędzą. Jak się wciskają. Jak przepisy łamią. Jednak trzy tygodnie tyrtania piechotką do żłobka w tę i z powrotem dały nam wszystkim w kość. Przy okazji uznałam, że chyba Gabrysi poszukam placówki bliżej mieszkania (o ile da się jeszcze bliżej).


Niemniej dzisiaj rano odebrałam Merivkę z warsztatu. Jak ona się teraz zacnie uśmiecha swoim nowym szarym zderzakiem! A jaka stęskniona była. Jak tylko ją odpaliłam, od razu przestałam się stresować i ruszyłam w długą przez miasto. Celowo nie włączyłam nawet radia, by bardziej się skupić na jeździe, ale i tak udało mi się co najmniej raz odpłynąć w krainę marzeń, dobrze, że bez przykrych skutków ubocznych.

Z mechanikiem rozmowy o poranku

Gdy dotarłam do warsztatu, musiałam chwilę poczekać, bo szef akurat wyszedł. Jak się pojawił, przedstawiłam się ładnie i mówię, że po Merivę przyszłam. Młody facet wyłonił się zza jego pleców z pytaniem: "Ach po tę Merivę?". Tak, po tę. Nie wiem, o co tyle szumu i hihów. Rąbnęłam, to rąbnęłam. Pani z Renault Clio to nawet chciała, żebym ją przepraszała. Pamiętam, że doświadczyłam wtedy tego uczucia, które musi towarzyszyć bohaterom literackim, gdy jednocześnie prowadzą z kimś dialog oraz monolog wewnętrzny. W duchu odparłam "ale mi wcale nie jest przykro", za to nagłos wydukałam "przepraszam".

Nie zrobiłam tego celowo

No bo przecież nie zrobiłam tego celowo. Zamyśliłam się, zapatrzyłam, dwa manewry na raz chciałam zrobić, pech chciał, że przede mną stanęła. Na czerwonym świetle przed torowiskiem tramwajowym. Właściwie to ja szczęście miałam, że w nią uderzyłam, a nie wjechałam pod tramwaj, prawda? A zamyślona byłam, bo do żłobka jechałam i był poniedziałek w listopadzie. A Ignaś bardzo, ale to bardzo chciał posłuchać piosenkę z Kota Prota. I co ja poradzę, że nabrałam złego nawyku zjeżdżania z prawego pasa na lewy, gdy na to zielone czekam. I ten pas był wolny akurat i ja naprawdę to czerwone widziałam, więc chciałam zjechać ma lewo. Ale wtedy zauważyłam na rondzie auto, które skojarzyło mi się z karetką, choć bardziej przypominało radiowóz. I ja wtedy pomyślałam sobie, że jak ja stanę na tym wewnętrznym pasie, a ta karetka będzie chciała przejechać, to ja ją zablokuję. I zrezygnowałam z tego manewru, jednak już byłam w trakcie wykonywania go i nie zdążyłam wyhamować. Naprawdę mi przykro.

I takie marne skutki

W efekcie uderzenia ucierpiały zderzak, chłodnica, belka, wiatrak oraz lampa. Pan musiał też spuścić klimatyzację oraz napełnić ją na nowo. Zderzak używany w kolorze się znalazł, owszem, ale za ponad cztery stówki. Podziękowałam za wrażenia estetyczne i wybrałam nowy czarny bez opcji malowania za pińcset. Nowy przyszedł, jednak do innego modelu, bo ten mój to jest stary trochę i już nowych do niego nie robią. Pan blacharz biegał po giełdzie i znalazł jeden jedyny, dobrze, że nie czerwony, trochę pęknięty, ale plastyk posklejał, to się w oczy nie rzuca. Jak wspomniałam o książeczce samochodu, to mi pan mechanik stanowczo powiedział, że stłuczkami się nie chwalimy. A jak będę sprzedawać auto, to mam powiedzieć, że wymieniłam zderzak, bo pękł.

Starzy znajomi

Pan mechanik to nawet mnie poznał, bo w zeszłym roku też u niego blachy robiłam. Powiedział, że buzia znajoma. Blacharz z kolei przez telefon mi wyznał, że tak się zastanawiał, czy to była ta sama Meriva, bo kolor nietypowy. "Jak nietypowy - mówię mu - przecież na osiedlu obok taka sama Meriva stoi, jak moja!". Rok temu było z moim autem gorzej. Miałam bliskie spotkanie z kamiennym słupem w podziemnym parkingu - oczywiście przez moją głupotę oraz silny stres wywołany zbliżającą się wizytą u dentysty (czekało mnie leczenie kanałowe - właśnie! W tym roku przynajmniej nie mam leczenia kanałowego, tfu, tfu!). W efekcie do wymiany poszedł nie tylko zderzak, ale i cały błotnik. Dobrze, że nie maska.

A co to ten rojber?

Mechanik nazwał mnie rojber (co brzmiało bardziej jak rajbus, ale takie słowo chyba nie istnieje, nawet w gwarze) i kazał bardziej uważać na drodze, zwłaszcza, że z dziećmi jeżdżę. Oczywiście zaprzeczyłam, mówię mu, że uważnie jeżdżę, a on mi na to, że dwie stłuczki w ciągu roku to dużo. Już chciałam znowu się sprzeczać, ale właściwie to faktycznie rok nie minął od ostatniego razu. Opuścił mi jeszcze dychę i szyby przetarł z lodu. Ucieszył się, że zamierzam kupić sobie drapaczkę - poprzednią zgubiłam, gdy opróżniałam samochód przed oddaniem go do jego warsztatu. Na koniec dodał, że nie wyglądam na dwójkę dzieci. A ja mu na to: "Ale że taka młoda, czy taka chuda?". Odparł, że to i to. Już się pięknie pożegnaliśmy, wsiadłam do ogrzanego autka, chcę ruszać i nie mogę. Okazało się, że któryś z tych silnych dżentelmenów za mocno zaciągnął ręczny hamulec. Chcąc nie chcąc, zgasiłam auto i poszłam po nich raz jeszcze. Trochę się pośmiali, że przypakować muszę, ale hamulec zwolnili.

Dojechałam bez szwanku, nawet miejsce pod blokiem mam. Już się tak nie boję przed sobotnią podróżą. Dowiedziałam się nawet, w którym dokładnie miejscu mam zjechać z S3, żeby tym razem nie zabłądzić. OK, tatuś mi powiedział.

A co na to pralka

Przy okazji dorzucę parę słów o zepsutej pralce, która okazała się być całkiem sprawna. W ten sam poniedziałek zdaje się, albo i tydzień później, zepsuła się nam pralka. To znaczy działała normalnie, tylko woda z niej ciekła. Tak jakby spod spodu. Zdaje się, że już kilka dni wcześniej podłoga była mokra, ale kto by tam się przejmował, pranie zrobić trzeba przecież. No i jak już tak poważnie ta woda pociekła, to my ręce załamaliśmy. Każdy z nas pooglądał, pomyślał i ostatecznie odłączyliśmy od prądu i zamówiliśmy pana od pralek. Przyjechał o dzień spóźniony, a tu każda minuta się liczy, bo przecież brudne ciuszki dziecięce mnożą się i mnożą.

Czytać w pracy będzie

Pan zapytał, czy dostanie gazetę. Hehe. Nawet nie będę udawać, że u nas w domu to tylko w wersji elektronicznej. Nie. U nas w domu się po prostu gazet nie czyta. Tylko kwejki i najngagi. Pan zadowolił się kawałkiem ręcznika papierowego (uff, akurat kawałek jeszcze się ostał) i rozłożył go pod pralką. Puścił jakiś program i cierpliwie czekał na źródło wycieku. Po kwadransie zawołał mnie, pokazał suchy ręcznik i orzekł, że woda cieknie, a i owszem, ale z odpływu, a on sorry, ale zajmuje się pralką tylko do końca rury. I jak mi tak palcem pokazał, to ta woda faktycznie zaczęła spod uszczelki chlustać. Tak cwanie, że omijała ścianę oraz róg podłogi, żeby zatuszować ślady. Pan za fatygę i diagnozę wziął całe pięćdziesiąt złotych (dzięki czemu pan mechanik nie musiał mi nic wydawać).

I teraz pojawia się dylemat - cieszyć się, że pralka cała, czy ubolewać nad głupotą swoją i stratą pięciu dych.

Cieszyć się, bo potem przyszedł Pan hydraulik, który za przetkanie odpływu wziął znacznie więcej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor