Nowe hobby

Przymierzam się powoli do zakupu maszyny do szycia. Znalazłam już nawet pierwszy projekt, jakiego chętnie bym się podjęła. Problem z maszyną jest taki, że delikatnie doskwiera mi jej brak, bo chętnie bym przy niej posiedziała. A to firanki bym podwinęła, a to zrobiła sukienkę dla Kici Koci... Jest to jednak inwestycja zbyt droga dla samego hobby. Po co ma się kurzyć przez większość czasu, skoro ja tylko sporadycznie zamierzam po nią sięgać?

Jest to rodzaj obsesji, które co raz częściej mnie nachodzą. Ostatnio walczę z pragnieniem posiadania balerinek Melisek. Tych oryginalnych, z Brazylii. Traf chciał, że akurat moja siostra spędza tam upojne chwile i ma sklep obuwniczy pod nosem. Trochę ją nakręciłam na te buty, ale ona po kilku dniach ochłonęła i zaczęła poddawać w wątpliwość potrzebę posiadania brokatowych balerinek. Żeby nie było, wcześniej dla zachęty opisała mi je jako "chmurkę otulającą stopy". Problem polega na tym, że w Poznaniu ciężko je przymierzyć, a w ciemno tak trochę głupio kupować. W Brazylii są one jednak o ponad połowę tańsze (co i tak nadal jest drogo) i dostępna jest cała gama kolorów, nie tylko złoty i srebrny. Po częstych i uszczypliwych komentarzach mojego męża stwierdzam, że mi się te buty zwyczajnie należą, chociaż nadal waham się. Gdyby były trochę tańsze, wzięłabym dla czystej hedonistycznej przyjemności posiadania ich.

Pustkę po Meliskach wypełniam kupowaniem innych rzeczy, mniej przydatnych mnie, bardziej dzieciom. Zawsze mogę sobie wytłumaczyć, że to przecież dla dzieci. I jak to, dziecku nie kupię? Wiem, że jest to najstarszy chwyt marketingowy, granie na uczuciach dorosłych. Dzieci tak naprawdę nie potrzebują tony nowych zabawek do szczęścia. Równie dobrze, a może i nawet lepiej, bawią się przy plastikowych pojemnikach oraz garnkach i patelniach.

Dostrzegam u siebie początki zakupoholizmu. Wiem dobrze, że nowe rzeczy sztucznie wypełniają pustkę po czymś zgoła innym, a może są też objawem nudy. Tkwię aktualnie w zawieszeniu, ponieważ nie wiemy, jak dużo czasu dzieci będą potrzebowały do pełnej adaptacji w żłobku. Wczoraj zawiozłam je tam bez zbędnych wyrzutów sumienia. Miało to ścisły związek z pogodą - jak wyobraziłam sobie, że mam z nimi siedzieć cały dzień w domu, a potem jeszcze w weekend, wymiękłam. Ostatecznie ich stan zdrowia nie pogorszył się, Ignaś nawet dobrze się bawił. Gabrysia nie chciała tak ładnie jeść, jak tydzień temu, ale to podobno normalne. Nie była też wygłodzona, bo mleko zjadła dopiero w domu. Tylko my z mamą jakieś takie nieswoje byłyśmy przez pół dnia. Niby kilka godzin, ale nie wiadomo do końca, co w tym czasie robić. Odpoczywać czy może lepiej sprzątać? Ostatecznie wygrał odpoczynek i zakupy.

Jeśli chodzi o naszą łazienkę i pana "demontera mebli" - niepotrzebnie na niego czekałam, bo okazało się, że nikt mu nie przekazał, że ma do nas zajrzeć. Przyjechał dopiero po osiemnastej i zabrał się za ściąganie szafki. Rzucił przy tym, że ma nadzieję, że szafka nie jest przyklejona, bo wtedy będzie gorzej. Na szczęście nie była. I na szczęście są tam dwie mniejsze szafki, nie jedna duża, bo inaczej nie dałby rady sam jej ściągnąć. Na domiar złego chciał tę szafkę u nas zostawić, bo przyjechał prywatnym samochodem! Dopiero później wymyślił, że może po nią wrócić za chwilę, jeśli na warsztacie znajdzie służbowe auto. "Za chwilę" okazało się dwie godziny później, w okolicach dwudziestej pierwszej. Ale jakby nie było, szafka została ściągnięta i zabrana.

Następnego dnia przyszedł Pan od powiększania dziury. W ścianie. Doszło między nami do drobnego nieporozumienia, bo nikt Panu wcześniej nie wytłumaczył, co ma u nas zrobić. Pan dopytywał nas, gdzie jest ta kratka, pod którą ma robić otwór. I jak to nie ma, to skąd on ma wiedzieć, jak dużą dziurę zrobić? Ja błyskotliwie stwierdziłam, że przecież można dopasować kratkę do dziury. Następnie zdziwił się, że panowie od wodomierzy nie zmieścili tych dwóch rąk, bo przecież dziura jest ogromna. Ale skoro to panowie ze spółdzielni, to pewnie im się nie chciało. Następny mądrala. Ostatecznie Pan zadzwonił do "demontera", który ściągał szafkę dzień wcześniej i będzie ją dla nas przerabiał pod tę nową dziurę. Dogadali się jakoś na piętnaście centymetrów w górę. Teraz można tam głowę wsadzić. Mam nadzieję, że żaden szczur nie wpadnie nam do łazienki.

Pan demonter ma przyjechać raz jeszcze i zmierzyć wszystko od nowa. Ciekawe, czym zakryją tę dziurę. Na koniec Pan od powiększania dziury okazał się całkiem sympatyczny. Poradził nam, żeby poprosić o drzwiczki w miejsce tej dziury. Współczuł nam ogromnie, że taką firmę wybraliśmy, ponieważ właściciele mają wszystkich klientów nie powiem gdzie. Byle tylko protokół podpisać i co tydzień kasę z klientów ściągać, ale jak jakiś problem to każdego zbywają. On jest tam tylko podwykonawcą, obraził się strasznie, jak nazwałam go ich pracownikiem. Pan demonter miał lepsze nastawienie co do współpracy, ale on tam chyba faktycznie pracuje.

W efekcie mam na ścianie pół szafki. Z drugiej połowy wieje gigantyczna dziura, do której nie mogę się przyzwyczaić i dziwię się za każdym razem, gdy otwieram drzwi. We wtorek mają przyjść ze spółdzielni te wodomierze wymienić nieszczęsne. Mieli przyjść w piątek, jednak odwołałam ich wizytę, ponieważ nie byłam pewna, czy do tego czasu pan Jacek kogoś do nas przyśle, czy nie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kolejnej wiosny łyk

Spod chmurki

Soraski