Zaniedbałam czajnik

 Zaniedbałam własny czajnik. Zaniedbałam go do tego stopnia, że produkuje żółtą wodę, choć z kranu leci czysta. Dobrze, że moja siostra tego nie widzi. A może źle, bo wtedy z pewnością by go zaraz wyczyściła. Zawsze się tym zajmowała, kiedy mieszkała u nas, a potem w pobliżu. Podejrzewam, że nawet z końca Poznania specjalnie by dla tego czajnika przyjechała, żeby tylko był czysty. On i ekspres do kawy. Tak, O. zawsze dbała o takie rzeczy. Ja jakoś nigdy nie zaprzątałam sobie nimi głowy. Możliwe, że mieszkające ze mną koleżanki czyściły nasz wspólny wówczas czajnik, kiedy nie patrzyłam (lub nie zwracałam na to uwagi). Poziom brudu jednak sięgnął zenitu i to mój mąż zwrócił na to uwagę, gdyż nagle zapragnął napić się herbaty (i samemu ją sobie przyrządzić). Na szczęście znalazłam w kuchennej szafce jeszcze prawie całą torebkę kwasku cytrynowego, z pewnością pozostałość po bytności mojej siostry właśnie. Kamień narósł wewnątrz czajnika do tego stopnia, że musiałam odrywać go mechanicznie. W końcu jednak woda odzyskała swój dawny kolor, a moja siostra nie musi na gwałt wracać z Brazylii, by się tym zająć. Może spać spokojnie lub bawić się, gdyż teraz jest tam jeszcze dzień.

Zaniedbałam też kilka innych spraw w swoim życiu, chociażby... hmmm... swoje życie. Pracuję jednak nad zmianą nastawienia. Wmawiam sobie, że jestem szczęśliwa, a smutek to tylko zmęczenie. Moja terapeutka uważa, że wszystko ze mną w porządku, nie odmawia mi jednak przyjemności, jaką jest cotygodniowa rozmowa z osobą dorosłą i wykształconą. Podkreśla, że to tylko taki okres, że to wszystko minie. Jak opowiedziałam jej o swoim szydełkowym hobby, uznała, że ja mam już dużo zajęć, więc ogólnie o co mi chodzi. Jestem trochę zbyt ambitna. Do tego przez całe życie myślałam, że jestem wyjątkowa i dzięki temu dużo osiągnę. Ciężko było zderzyć się z ziemią i uznać, że jestem całkiem zwyczajna. I może to już jest to. Osiągnęłam wszystko, co sobie wymarzyłam, czegóż chcieć więcej. Koleżanki powtarzają mi, że prowadzenie domu i wychowywanie dzieci to już jest ciężka praca, żebym nie martwiła się, że nie mam innej, nazywanej przeze mnie "prawdziwą". Zgubiło mnie myślenie, że muszę koniecznie teraz pracować, że to co robię dla rodziny, to jest tylko na chwilę, to nic nie znaczy. Że muszę koniecznie coś jeszcze osiągnąć w życiu. I zamiast cieszyć się z tego, co mam, wcisnąć pauzę, zadręczam się, że nie jestem gdzieś indziej. Jeszcze ostatnio przeczytałam na czyimś blogu, że właściwie nikomu już nie imponuje "udręczona Matka Polka". Czy zatem to, co robię, nie ma dla nikogo znaczenia? Czy inni gardzą taką postawą, czy tylko ja mam źle poukładane w głowie?

Staram się cieszyć każdą chwilą, jak choćby spadającym śniegiem. Chociaż teraz mam go już trochę dosyć. Przez mróz muszę odśnieżać samochód i dbać, by nie stał zbyt długo nieużywany (kolejna rzecz do zaniedbania). Przy tym zepsułam sobie wycieraczkę z rana, o czym zupełnie w ciągu dnia zapomniałam, do czasu, aż zaczął padać deszcz. Jechałam po dzieci do przedszkola z wizją, jak ta nieszczęsna wycieraczka odpada od samochodu, szybuje w powietrzu, robiąc piruety, i odbija się od jadącego z naprzeciwka samochodu, po czym trafia w głowę przypadkowego przechodnia. Skrajnie nieodpowiedzialne, prawda? Dotarło do mnie, że muszę ją koniecznie wymienić, zapytałam więc tatę, gdzie kupował wycieraczki do mojego samochodu poprzednio, przekonana, że w sklepie internetowym. Do głowy mi nie przyszło zajechać do sklepu stacjonarnego z nadzieją, że miły pan się nad blondynką ulituje i mi te wycieraczki zamontuje. Poprzednio zrobił to K., jednak obecnie jak i na stałe przebywa on oddalony o jakieś trzysta kilometrów. Nad morzem. Okazało się, że sklep motoryzacyjny mam pod nosem, nawet po drodze z przedszkola do domu. Nie muszę nawet nigdzie specjalnie zajeżdżać. Otwarty do siedemnastej. Nie odważyłam się jednak wchodzić do niego z dziećmi.

Może to i dobrze, bo dostały dzisiaj małpiego rozumu. Może to przez brak spacerów w przedszkolu, spowodowanych okropnym zimnem (choć nie jest to informacja potwierdzona, jedynie spekulacje). G. prawie wpadła mi pod samochód, na parkingu. I. natomiast był nie w humorze już od rana. Widać za mało śpi, przez co jest potem zmęczony i złośliwy.

W przedszkolu organizują sobie wewnętrzne przedstawienie. Moje dzieci dostały rolę krowy i świni. Oczywiście wielkie zażalenia, że dlaczego akurat takie zwierzątka, one chcą jakieś inne. No cóż, na szczęście nie ja jestem reżyserem tego, chciałoby się powiedzieć cyrku, ale to niesie negatywne konotacje. Wytłumaczyłam im to grzecznie, po czym przeszłam do powtarzania z nimi roli. Każde ma do wyuczenia całe dwa zdania plus odgłosy, jakie wydają ich zwierzęta. I. musi powiedzieć: "Senna krowa dopytuje". Niestety zamotałam mu trochę w głowie. Ponieważ nie mógł zapamiętać, jaka ta krowa jest, wytłumaczyłam mu, że trochę śpiąca, bo się nie wyspała. I teraz zdanie w wersji mojego syna brzmi: Śpiąca krowa się spytała. I za nic nie chce zrozumieć, że ta krowa już nie jest śpiąca, tylko jeszcze chętnie by pospała, bo miała piękne sny. Na szczęście sens jest zachowany. I na szczęście to nie ja jestem reżyserem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor