Przerwa w poniedziałek

Dzisiaj I. poprosił mnie o przerwę od przedszkola. W poniedziałek. Po weekendzie. Ładne prognozy na przyszłość. Nie musiał jakoś długo błagać na kolanach, bo po pierwsze, miał w nocy katar (w dzień magicznie zniknął), po drugie na dworze panowała zawierucha śnieżna przy temperaturze minus jedenastu stopni Celsjusza, odczuwalnych dwudziestu pięciu. Przecież nie wyślę zakatarzonego dziecka na dwór w taką pogodę. Może gdyby auto stało bliżej bloku, albo jezdnie były odśnieżone...

Także trochę na własne życzenie siedzieliśmy dzisiaj w domu. Wiało śniegiem jakoś do trzynastej, potem zwiewało śnieg z dachów, a potem znowu sypało. Podobno po dwudziestej wiatr ustał i było magicznie, ale mnie się na spacer nie spieszyło, dziękuję, posiedzę w cieple.

Na szczęście miałam jeszcze rosół z weekendu. No i w końcu można było tę pizzę zamówić, ale na dzieciach już jakoś nie robi to wrażenia. G. nadgryzła kawałek, I. za to zeżarł chyba połowę, a potem leżał długo na kanapie i "prostował żołądek". Chwilę przed pizzą wciągnęli razem połowę opakowania wafli ryżowych z dżemem malinowym. Jedli, dopóki dżem im się nie skończył. Na szczęście tylko jakieś pół słoiczka było. Te mniejsze pół. Przy zupie myślałam, że kogoś rozniosę, bo I. rzucił w moją stronę: "Mamo, jak ty to zrobiłaś?". Jak to jak, sobie pomyślałam, jeszcze się pytasz, ja tu krwawicę swoją, zupkę ugotowałam, a ty się "jak" pytasz? I jeszcze może nie smakuje? Na szczęście ugryzłam się w język, bo syn mój najukochańszy zaraz szybko dodał: "Na pewno z miłością, prawda?". Serduszko mi się stopiło i już nie dodałam, że zupę to właściwie tata ugotował, bo mnie w sobotę rano zmogło.

Wczoraj wynudziłam się strasznie, bo dzieci miały szlaban na telewizję, komputer i telefon. Nawet już nie pamiętam, za co. Ale zapisałam sobie w kalendarzu, bo ostatnio ćwiczę bycie konsekwentną. Dodatkowo prawie przeforsowałam rękę przy robieniu koszyka dla J. Dawni nie pracowałam na sznurku, oj dawno. W porę jednak odłożyłam szydełko, by po raz kolejny nie odpaść w środku jedzeniowego wyzwania.

Na spacerze w niedzielę nie byłam, bo nikt nie chciał ze mną pójść, a poza tym strasznie wiało i mroźno było. Przedsmak poniedziałkowej pogody. Oby do wiosny!

Za to podlałam wszystkie kwiatki, nawet dokonałam małej reorganizacji mojej małej dżungli. Postawiłam w końcu roślinki na parapecie w dużym pokoju, więc teraz jakoś tak przytulniej się w nim zrobiło. Przycięłam też różę chińską, bo już patrzeć na nią nie mogłam. Mam tylko nadzieję, że szczepki się przyjmą, bo to kwiatek od babci.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor