"Ja nie chcę iść pod wiatr, gdy wieje w dobrą stronę..."

Wczoraj w Internecie natrafiłam na smutną relację matki dorosłych dzieci, która tęskni za wygłupami, kopniakami w nocy, zasmarkanymi buźkami, a przede wszystkim za swoimi małymi dziećmi, które już najwyraźniej małe nie są. I które przez to pozwalają jej się wysypiać, rozwijać i dobrze bawić. Wstręciuchy. Żałowała, że być może nie poświęcała im wystarczająco dużo czasu, gdy tego potrzebowały. Że nie korzystała z okazji do bycia zabawną wersją siebie, gdy nikt jej surowo nie oceniał, tylko bezgranicznie kochał. Teraz już dzieci pewnie wyprowadziły się, a ona ma czas na tę kawę z przyjaciółką, do której tak pędziła, gdy nie mogła.

Oczywiście poryczałam się jak bóbr, czytając to wszystko. Jak większość ludzi z resztą, którzy zostawiali komentarze pod tamtym postem. Jednak gdy trochę ochłonęłam, doszłam do bardziej pozytywnych wniosków, niż takie, że wszystko się kiedyś w życiu kończy i trzeba łapać chwilę. Z racji tego ostatnio moją ulubioną piosenką jest "Początek" w wykonaniu Korteza, Podsiadło i Zalewskiego, a zwłaszcza refren, który oddaje mój aktualny stan duszy ("Ja nie chcę iść pod wiatr, gdy wieje w dobrą stronę...").


Po pierwsze, z relacji tej pani jasno wynika, że dzieci w końcu dorosną. Pozwolą się wyspać przemęczonej matce. Czyli ten stan nie jest na zawsze. To dobrze. A że moje maluchy ciągle są w żłobku, jeszcze nie straciłam większości naszego wspólnego czasu na utyskiwanie. Ponadto, od kiedy urodziła się Gabrysia, mam wrażenie, że czas jakby zwolnił. Nie biegnie jak szalony i pozwala w spokoju kontemplować każdą godzinę. Oczywiście czas biegnie szybciej, gdy jestem sama w domu, bo już naprawdę nie wiem, na co mam go trwonić.

Po drugie spojrzałam na tę relację okiem dorosłego dziecka, które faktycznie zostawiło swoją mamę trzysta kilometrów stąd samą, smutną. Nadal bardzo jej potrzebuję, chociażby jako partnera do inteligentnej rozmowy, do pochwalenia się sukcesami oraz porażkami wychowawczymi. Dzwonię po rady odnośnie gotowania i lekarstw. Mimo że dorosłam, a moja mama ma mnóstwo czasu dla siebie, nadal jesteśmy dla siebie ważne.

To spostrzeżenie skłoniło mnie do kolejnego wniosku, że należy traktować dzieci dobrze, aby zawsze chciały do nas wracać. I że warto poświęcić ich dzieciństwo, które nie będzie trwało wiecznie, aby one miały dobre wspomnienia. Nie wiem, czy wyraziłam się jasno. Chodzi mi o to, że nie możemy być egoistami i musimy pozwolić naszym dzieciom dorastać. Jasne, będziemy za tym tęsknić, ale posiadając tę wiedzę, możemy się na to dorastanie odpowiednio przygotować.

Wczoraj na przykład spędziłam wieczór na zakupach z synem. I to na jego życzenie. Gdy wracaliśmy ze żłobka, był tak załamany wizją powrotu do domu, że aż wyrywał mi się w stronę ulicy. Muszę zacząć wozić wózek w aucie tak na wszelki wypadek. Całe szczęście w dramatycznym punkcie naszej szarpaniny objawił się niczym książę na białym koniu mój mąż, który właśnie wchodził do bloku i nas usłyszał. Obiecaliśmy Ignasiowi, że ktoś z nim na ten spacer pójdzie, ale potrzebny jest wózek właśnie. I nie przeszkadzał mu wiatr i wizja deszczu. Spacer musi być i koniec. Udaliśmy się zatem we dwoje do Plazy. Tym razem szukaliśmy kurtki dla mamusi. Nie mam złudzeń, wiem, że nie rośnie mi kompan do zakupów, może nie chcę zapeszać. Ale umiem już tak zorganizować wyjście do sklepu, żeby kupić konkretną rzecz, nie męcząc przy tym ani Ignasia, ani siebie.  Do dokonania wyboru między kurtką granatową a szarą motywowało mnie hasło: "Mamo ja już nie chcę tu być", a syna mojego do pozostania w sklepie wizja zapłacenia kartą. Dobrze, że PIN-u jeszcze nie zna.

Tak więc w imię udanego dzieciństwa moich dzieci, tańczyłam wczoraj jak głupia w kuchni i nie zamierzam z tej przyjemności rezygnować NIGDY!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor