Je ne regrette rien...

Ustawiłam sobie na pulpicie zdjęcie trzech uroczych, puchatych piesków. Tak dla poprawy nastroju. Nie żebym zbyt często włączała komputer. Trochę dlatego, że nasze życie jest teraz lekko beznadziejne. Nieciekawe. Uciążliwe. Były momenty, kiedy zazdrościłam ludziom od dawna martwym. Chciałam nawet prowadzić dziennik z kwarantanny, ale skończyło się na pomysłach. Większość z nich nie zapisałam, część zgubiłam. Może to i lepiej, bo nie były zbyt pozytywne. Przynajmniej z tego, co pamiętam.

Warto było zapisać swoje przemyślenia tylko po to, by oczyścić umysł. Polecam. Każdemu. Sobie też. Chociaż w ostatnich tygodniach ogarnęła mnie nie tyle niemoc, co niechęć do podejmowania jakichkolwiek działań - tych hobbystycznych i tych wynikających z obowiązków. Pewnie nie tylko mnie. Zazdroszczę ludziom, którzy mają pracę, chociaż nie zazdroszczę im tego, że muszą wychodzić codziennie z domu i korzystać z komunikacji miejskiej. Ale wiecie, tego, że pracują. Że mogą się myślami oderwać. Że muszą rano wstać, ubrać się i wyjść. Zwłaszcza że jesteśmy na takim etapie, że za kilka tygodni to miała być też moja rzeczywistość po jakichś czterech latach nieaktywności zawodowej. Gaba miała po świętach zacząć adaptację w przedszkolu, a ja miałam tęsknić za dziećmi całymi dniami, ocierając sobie łzy robótkami szydełkowymi. Be careful what you wish for.

Obozowisko

Rozstawiłam dzieciom namiot w salonie. To tyle w temacie tegorocznego Woodstocku. Wczoraj nawet podziwialiśmy gwiazdy na suficie przed spaniem. Ale nie udało nam się zasnąć w namiocie, bo ktoś (zdaje się, że ja) przypadkowo zapomniał położyć na twardą podłogę materaca.

Wiecie, czego jeszcze nigdy nie robiłam w namiocie...?

Pogrążenie się w całkowitej otchłani rozpaczy uniemożliwiają dzieci. Gdyby nie one, w ogóle nie ruszałabym się z kanapy. I raczej bym nie jadła za wiele. Z utęsknieniem przypominam sobie czasy studenckie, kiedy to czasami, jak byłam głodna, kładłam się do łózka i czekałam, aż Paweł wróci z zajęć i przygotuje nam jakąś obiadokolację.

Izolacja na Jowiszu

Ignaś ostatnio obraził się na nas do tego stopnia, że postanowił przeprowadzić się na Jowisza. Uprzejmie uświadomiłam go, że to planeta składająca się z gazu i ciężko byłoby na niej wylądować. Zgodził się na księżyc Jowisza. Wczoraj dodał, że może to być Fobos albo Dejmos (już wiem, że są to księżyce Marsa).

Jeśli chodzi o naukę w domu, jedyne co nam dobrze wychodzi, to liczenie. Ignaś dorwał gdzieś kalkulator i tak sobie na nim dodaje, dodaje, dodaje... A potem każe odczytywać wyniki. W kółko. Zdaje się, że nawet zaczął prowadzić na własną rękę pierwsze badania naukowe. Dodawanie liczb naturalnych do zera. Nie długo możecie spodziewać się wyników tej rozprawy.

Wycięłam mu nawet z książki z zadaniami kartoniki z cyframi do dodawania. Szybko się jednak okazało, że najwyższy tam wynik sześć to stanowczo dla mojego syna za mało, więc dorabiałam następne. 11+0=11.

Dostałam SMS-a z przedszkola z ogólnymi wytycznymi co można robić z dziećmi. Wśród nich było podane, aby liczyć z dziećmi od jednego do dziesięciu, dodawać i takie tam. Zaraz jednak dostałam drugą wiadomość, w której pani uściśliła, że dla Ignasia to w o wieeele większym zakresie.

Żeby nie było, staramy się też ćwiczyć rączkę. Szlaczki wychodzą mu względnie równo, gdy tylko ma na to ochotę oraz obiecaną nagrodę.

A co u Gabrysi

Gabrysia może i nie umie jeszcze dodawać, za to bardzo ładnie rysuje, śpiewa i chętnie tańczy. A nade wszystko robi śmieszne miny. Wczoraj przy kolacji odegrała oskarową rolę, gdy zobaczyła, że Ignaś zjadł z talerzyka wszystkie ogórki. Poza tym świetnie wychodzi jej słowotwórstwo, którego oczywiście nie zanotowałam. Zapamiętałam jedno: "komputerujemy" - czyli gramy na komputerze. Nie pytajcie, dlaczego dwulatka gra na komputerze. Ani dlaczego poświęciłam jej tylko jeden mały akapit dzisiaj.

Kicia Kocia

Wczoraj przy kolacji Ignaś zaskoczył nas trzeźwością umysłu. Odkryłam że Kicia Kocia ma swój własny serial powstały na podstawie książek. Jest na razie jeden odcinek, którego nie polecam. Przede wszystkim dlatego, że Kicia Kocia ma bardzo piskliwy głos i ja inaczej go sobie wyobrażałam. Mama Pawełka też. Przy okazji odkryliśmy, że jest całe mnóstwo filmików, w których ludzie czytają książki o Kici Koci. Nawet te, których jeszcze nie mamy na półce. Totalny hicior w naszym domu od wczoraj. Ignaś obruszył się na bajkę o traktorku. Przypomniałam mu, że jak był mały, to na okrągło mu tę historię czytałam. Przez cały dzień. Nie uwierzył mi. Spytał za to, jak to jest możliwe, że ja czytałam przez cały dzień i się nie zmęczyłam.

Szalone nożyczki

Kojarzycie tę zabawną grafikę z Internetu, dotyczącą naszego wyglądu po tym, jak przez dłuższy czas będziemy sami sobie obcinać włosy? Nie? To poszukajcie. W każdym razie Paweł zmuszony był mi zaufać i chyba nawet nie żałuje tego. Odkurzyliśmy dosyć starą i jak najbardziej nie firmową maszynkę do golenia, która co chwilę się zapychała. Efektem tych zabiegów był ogolony nawet dobrze mąż, szufelka pełna kłaków oraz wszystkie powierzchnie, także ludzkie, pokryte włosami. Śmiać mi się chciało, jak przypomniałam sobie artykuł, w którym dziewczyna radzi zaoszczędzić pieniądze i samemu obcinać chłopa w domu. Ja nie polecam. Chociaż humor potem miałam całkiem dobry.

Gabrysi obcięłam grzywkę, ale tylko trochę, żeby nie wyglądała źle. Kojarzy nam się za to teraz z wokalistką Die Antwoord. Ignaś stanowczo odmówił korzystania z moich usług. Powiedziałam mu nawet, że teraz jest ostatnia chwila, póki ma jeszcze fryzurę chłopięcą. Potem nie będę mogła jej odzwierciedlić, jak już zarośnie. Spytał, czy Pani Fryzjerka będzie umiała. Gdy tylko potwierdziłam, uznał, że poczeka na koniec epidemii z obcinaniem włosów.

Je ne regrette rien...

Ostatnio w telewizji usłyszałam jedną mądrą rzecz. Epidemia kiedyś się skończy. Dotarło do mnie, że to może być prawda. Od tego czasu nie stresuję się aż tak tym, co może się wydarzyć. Nie śledzę zapamiętale statystyk. Patrzę na nie z drugiej strony. Że 95% nie przechodzi tej choroby źle. Oczywiście nie zamierzam lekceważyć niebezpieczeństwa, bo nikt mi nie zagwarantuje, że nie znajdę się w tych pięciu procentach. Dlatego siedzę grzecznie w domu z całą rodziną i trochę mi już odwala.

Trochę realizuję się w kuchni, choć jakoś nie specjalnie to lubię. Przez jakiś tydzień piekłam chleb na zakwasie (spokojnie, nie na drożdżach), ale chyba mi trochę zaszkodził. A szkoda, było to komfortowe rozwiązanie, nie wymagające stania w kolejce w zatłoczonej piekarni.

Nienawidzę gotować. Gdybym mogła, nie jadłabym w ogóle. Ale są jeszcze dzieci, które trzeba nakarmić. No i mąż głodny w południe. Już się chyba trochę przestawił, że to nie Marchewkowe Pole.

Po dwóch tygodniach postanowiłam zignorować nadwyrężony na początku epidemii nadgarstek i wrócić do szydełkowania. Zwłaszcza że zbliżają się czwarte urodziny Ignasia, który zażyczył sobie lalkę. No to robią się od razu dwie, bo i Gabrysia dostanie. Nawet mi włóczki starczyło na dwie głowy i cztery ręce. Znalazłam też moteczek w całkiem podobnym kolorze i teraz stoję przed dylematem nóg - cieliste czy pasiaste?

Niemożliwość zorganizowania Ignasiowi przyjęcia urodzinowego była chyba dla mnie największą tragedią przyniesioną do tej pory przez epidemię. Wiem, jak banalnie to brzmi i jak bardzo jest oderwane od prawdziwych problemów. Płakałam jednak na myśl o tym, że nie upiekę wiśniowego tortu w kształcie trójkąta, nie dam prezentu. Udało się jednak opanować kryzys podczas jednych zakupów.

Wczoraj śniło mi się, że jestem cała siwa. I że te siwe włosy są krótkie i kręcone. Tak trwała. A dzisiaj śniła mi się po raz kolejny cyfrowa biblioteka oraz arbuz. Rósł w ogródku cioci Danusi i wujka Zbyszka.

Ostatnio zachowuję się tak, jakbym pogodziła się już z tym, że zbliża się koniec. Najwyraźniej dostaję na głowę od tego zamknięcia. Spacerów brakuje mi najbardziej. Wymykam się co parę dni pod pretekstem wyrzucenia śmieci. Robię wtedy kilka nerwowych kółek wokół bloku zanim wrócę do domu.

Podsumowuję swoje życie i rzeczy, które udało mi się do tej pory osiągnąć, zrobić, załatwić. Na przykład cieszę się, że poszłam do dentysty, kupiłam metalowe złote okulary, zapisałam się na niemiecki, kupiłam maszynę do szycia... Banały, ale świadomość ta w dziwny spokój mnie uspokaja. Oczywiście cieszę się też z większych projektów. Z tego że mam męża i dzieci, skończone studia. Zaraz zaczynają przychodzić mi do głowy rzeczy, których nie zdążyłam zrobić, więc może jeszcze wiele przede mną.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor