Piątek trzynastego
Nie taki znowu pechowy
Jedyny pech, jaki mnie dzisiaj spotkał, to rozlana woda w torbie. Można powiedzieć, że z początku postanowiłam to olać, ponieważ było to "nie na moje nerwy". Zwłaszcza że akurat szukałam czapki (sic! znowu one) dla syna, gdyż zerwała się wichura i zbierało się na spory deszcz. Nawet przed tym deszczem zdążyliśmy wrócić do domu. I nawet mopa z balkonu zdążyłam ściągnąć, przed tym deszczem (pranie ściągnęłam przed wyjściem z domu, ot, intuicja kobieca).Szczęście jednak największe, tak na ukoronowanie drugiego tygodnia w przedszkolu - zdążyłam Ignasia odebrać , zanim padł na twarz. To jednak jest zasługa tylko i wyłącznie pani N., która najpierw w czas po mnie zadzwoniła (Gaba akurat przestała histeryzować i zajadała kotlety rybne w samej pieluszce, więc jak huragan zgarnęłam ją i te kotlety pod pachę i załadowałam do auta), a potem mojego trzylatka skutecznie od snu odwodziła. Tak skutecznie, że zasnął dopiero przed dwudziestą pierwszą. I nawet w aucie żadno maleństwo mi nie zasnęło, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi na taki rozwój wydarzeń właśnie wskazywały.
I na dodatek dostałam rysunek przedstawiający brokatowego smoka
Całkiem szczęśliwy ten piątek, jeśli pominąć fakt, że najpierw z rana straciłam cierpliwość, gdy Ignaś mył ręce (trochę oszukuję w tym dzienniku złości, bo najpierw nie mam czasu go uzupełniać, a później ochoty), później zaś przez jakąś godzinę w ogóle nie mogłam się zabrać do roboty. W pralce czekało mokre pranie, a lepiące się podłogi domagały się gruntownego odgruzowania (i co z tego, że ostatecznie te podłogi pomyłam, skoro znów są całe w podartych papierach, porozrzucanych skarpetkach i rozsypanych klockach). No i obiad dla dziecka. Ten punkt potraktowałam po macoszemu, ponieważ wolałam zająć się wyciąganiem z kanapy ubrań dla dzieci - wszystko przez E., która już ma za sobą jesienne porządki w szafie.
Master-hefe
Dzisiaj pani A. zasugerowała, że Ignaś z pewnością nie jest do końca szczęśliwy w przedszkolu (jak z resztą większość posiadaczy młodszego rodzeństwa kiblującego z matką w domu), ponieważ ma świadomość tego, że mamunia Gabryni jakieś tam pyszności przyrządza (tak między innymi). Od razu gorąco zaprzeczyłam, jakoby w mojej kuchni miało coś pysznego powstawać z pasją i dobrowolnie. Gotowanie to chyba największy koszmar macierzyństwa w moim wydaniu, o czym z resztą już wiecie. Leczo zaplanowane na dzisiejszy obiad zrobiło się dopiero na późną kolację. My zaś z Gabą uraczyłyśmy się odmrażanymi krążkami rybnymi, które ku mojemu zdziwieniu nawet Małej smakowały.Rączki do góry!
Przedszkole odwiedzili dzisiaj policjanci - pan i pani. I mieli kajdanki. Takie prawdziwe. Od razu moje myśli powędrowały ku tym pluszowym, lekko zakurzonym, że może by tak dać dzieciom do zabawy, szybko jednak ugryzłam się w język. Chyba pani A. nie byłaby zachwycona, gdyby, się z nią tą myślą podzieliła.Już wczoraj Ignaś zaskoczył mnie pozytywnie, gdy nagle podczas drogi powrotnej z przedszkola niepytany zaczął recytować numery alarmowe. Pękając z dumy pokazałam mu na telefonie, gdzie i jak te numery się wybiera, licząc po cichu w duchu, że zapamięta, i że nigdy mu się ta wiedza w praktyce nie przyda.
Komentarze
Prześlij komentarz