(Za)długi weekend majowy

5 maja poczułam wiatr w żaglach i skrzydłach, gdy pomyślałam, że nie piszę tu tylko i wyłącznie dla siebie, ale też dla tych wszystkich, którzy być może właśnie siedzą w robocie i się nudzą (szczególne pozdrowienia dla Patryka i Dareczka od Waszej Walentynki :*). Miałam opublikować ten tekst w poniedziałek ze specjalnymi życzeniami urodzinowymi dla Wojtka, który należy do ścisłego grona moich followersów. Najlepsze życzenia Wojtku, spóźnione, ale szczere :*

Za nami przydługi trochę weekend majowy. Nie wiem jak Wam, ale nam dłuży się już od świąt, których w tym roku nie mieliśmy, a po których została tona żarcia, na które nikt nie miał ochoty nawet patrzeć. A wszystko za sprawą wirusa, który dopadał po kolei każde z nas. Ci, którzy śledzą nas na Facebooku dobrze wiedzą, że w Wielką Sobotę wylądowałyśmy z Gabryśką na Krysiewicza z wirusowym zapaleniem płuc.

Zakładam, że to przez nieodpartą chęć świętowania urodzin Ignasia w szerszym gronie, których nie potrafię sobie zwyczajnie odmówić. Tak tylko zakładam, bo wszystkie problemy zdrowotne zaczęły się następnego dnia. Należy do tego oczywiście dodać pierwszy tydzień w nowym przedszkolu. Dla niedoświadczonych rodziców mogę mieć tylko jedną radę - nie spieszcie się z wyprawianiem hucznych imprez Waszym maluchom. Sama właśnie dojrzałam do myśli, że to nie jest tego warte, zwłaszcza do czasu, gdy przestaną wyłapywać od wszystkich choroby. Podobno po ukończeniu czterech lat odporność dzieci się zwiększa.

 W tym roku zamiast wyjeżdżać na majówkę, postanowiliśmy sobie odpuścić i zwyczajnie odpocząć (jedna z reklam głosi, że wakacje to nie miejsce, ale stan umysłu). Zwłaszcza że wszyscy byliśmy na antybiotykach. Znowu czułam się, jakby coś mi umykało - małe spotkania w rodzinnym gronie, wspólne gry planszowe przy piwku i oglądanie telewizji... Jednak niewielka to była cena za spokój ducha. Jak wyobraziłam sobie to całe pakowanie, szarpanie się, korki - to zrezygnowałam. Zamiast tego, dzięki mamie, odkryłam maraton seriali kryminalnych, podczas oglądania których udało mi się zrobić połowę dywanu dla Tereski (serio, jak ktoś chce dywan, to pisać śmiało, walić jak w dym, bo mnie to bardzo relaksuje, a powoli kończą mi się w domu podłogi).

W międzyczasie próbowałam nawet napisać relację z pobytu w szpitalu, ale zostanie ona tam, gdzie jej miejsce, czyli w kopiach roboczych. Wspomnę może tylko o kiepskich warunkach socjalno-bytowych oraz o narastającym z każdym dniem stresie, związanym z brakiem informacji - rzetelnej informacji - o stanie zdrowia mojej córki. Dopiero ostatniego dnia dowiedziałam się, że w sumie zapalenie płuc Gabrysi nie było aż takie poważne i nie ma się czym martwić. Wielkie dzięki.

W szpitalu można liczyć tylko na "koleżanki z sali" oraz na pielęgniarki. W chwilach największego kryzysu jedna z nich chciała mnie nawet nakarmić swoimi kanapkami. Nie powstrzymała mnie tym jednak przed małą ucieczką. Mam wrażenie, że to moje załamanie nerwowe, ucieczka ze szpitala a potem powrót otworzyły jakąś dobrą czakrę. Bo odkąd wróciłam, wszystko zaczęło toczyć się w dobrym kierunku. Lekarka już przed zbadaniem Gabrysi uznała (jak to mówią, na pierwszy rzut oka), że mała jest zdrowa i może wracać do domu. Wypisali nas dosłownie w ostatnim momencie. Szczerze podziwiam rodziców, którzy muszą spędzać z dziećmi dużo czasu w szpitalach. Nie wyobrażam sobie, skąd biorą na to wszystko siłę. Ja zawiodłam moją córkę, choć może nie na całej linii.

Z zazdrością patrzyłam na jedną z mam, która pierwszej nocy przy przyjęciu na oddział bez najmniejszego wahania oznajmiła, że to jej mąż zostanie na noc z ich synem. Okazało się później, że kobieta ta cierpi na bezsenność. Przychodziła rano wyspana i świeża i potrafiła narzekać, jak to nie udało jej się obejrzeć całego filmu na Netfliksie poprzedniego wieczora. Wtedy miałam ochotę ją udusić, ale teraz wiem, że być może jest mądrzejsza ode mnie. Dobrze zna swoje granice i nie naciąga ich w żadną stronę. Rozsądnie dzieli się obowiązkami przy dziecku z mężem, przez co oboje zdają się być wypoczęci i spełnieni zawodowo.

Poznałam na sali również - jak się później okazało - autorkę książek i sztuk teatralnych (nie tylko) dla dzieci. Namawiała nas gorąco do wizyty w teatrze animacji, nad czym poważnie się zastanawiam. A przynajmniej w najbliższej przyszłości zamierzam przeczytać jakąś jej książkę.

Najlepiej będę wspominać Sandrę, która była moją podporą w tym trudnym czasie. Jak tylko weszła do sali, poczułam się lepiej. Nie wyglądała na zagubioną. Musielibyście słyszeć, z jaką pewnością dyktowała przez telefon mężowi listę potrzebnych jej rzeczy. Nawet wieczorem zapraszała mnie na swój materac, bo udało jej się przemycić dwuosobowy. Wstyd mi się przyznać, ale po cichu liczyłam, że za szybko jej nie wypuszczą, żebym nie musiała zostawać sama. Sandra wiedziała wszystko o wszystkich, pewnie dlatego, że chodziła na fajki. Uważam, że dezinformacja jest najbardziej krzywdzącym aspektem niepalenia.

Ja, jak pojawiłam się w domu w środę wieczorem, wyglądałam jak śmierć - wyczerpana, niedożywiona, chora. Najbardziej bałam się, że zarażę czymś moich chłopaków, ale musiałam choć przez chwilę poprzytulać syna. Będąc w szpitalu, nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo za nimi tęsknię. W okolicach poniedziałku żartowałam sobie, że odpoczywam od męża, i że mam tu świetny biwak, ale był to tylko źle skrywany lęk pod jeszcze kiepskim humorem.

Od pobytu w szpitalu Gabrysia potrafi nagle wpaść w nieuzasadnioną niczym histerię trudną do opanowania. Podobno dzieci po szpitalach tak właśnie reagują na stres - zwyczajnie się boją. Nie wiedziała o tym najwyraźniej bardzo młodziutka pani doktor, którą zawołałam, gdy Gabrysia po raz pierwszy w taką histerię wpadła, a ja bardzo długo nie mogłam jej uspokoić (ta sama pani doktor kilka godzin wcześniej odmówiła mi pomocy - najwyraźniej lekarze w szpitalu opieki nad matką i dzieckiem nie mają prawa nawet zbadać samej matki).

Zamiast pomóc mojej córce, ta dziewczyna prawdopodobnie młodsza ode mnie, zaczęła wypytywać mnie, co też mojej córce może dolegać. Gdybym wiedziała, to bym jej nie potrzebowała. Ostatecznie zleciła serię jeszcze bardziej dla dziecka stresujących badań i przyczepiła się do buzi mojej królewny. Pytania w stylu: "czy ona zawsze jest taka spuchnięta?" oraz "czy zawsze się tak krzywi podczas płaczu?" w niczym nie pomagają. Nikomu. Tak samo jak uwaga: "Ona ma już dwadzieścia miesięcy, to nie wie pani, jak płacze pani dziecko?!". No, najwyraźniej nie wiem. Przygnieciona stresem o własne dziecko nie wiem, jak krzywi buzię, gdy płacze. Pani doktor przyprowadziła później ze sobą jeszcze młodszą istotę do konsultacji, która zdawała się być odrobinę bardziej rozgarnięta, ponieważ nie obudziła mojej wymęczonej córki, tylko przyszła później.

Najbardziej trafna diagnoza - nie mówię tego ze złośliwością - należała jak zwykle do mojej teściowej, która z odległości przeszło trzystu kilometrów wiedziała, że chodzi o wenflon. Szkoda tylko, że następnego dnia wenflon wrócił na felerną rączkę, bo trzeba było pobrać krew. I że już wieczorem rączka ta była dziwnie spuchnięta. A zauważono to tylko dlatego, że przypadkowo zamoczyłam opatrunek podczas kąpieli. Na szczęście obyło się bez komplikacji, bo rano nas wypisali i wenflon wyjęli. Pielęgniarka jeszcze przyglądała się żyle, ale nic złego nie wykryła.

I jeszcze była zakręcona pani doktor, która podczas badania dzieci co chwila wychodziła: a to po szpatułkę do gardła, a to po telefon, żeby w to gardło poświecić. Ta pani doktor pomyliła matki, gdy informowała o zleconych na następny dzień badaniach moczu i krwi. Szkoda, że nakładają dzieciom te worki z rana, zaraz po tym, jak się wysikają. I szkoda, że straszą cewnikiem, gdy dziecko długo nie sika. Jak tylko Gabrysia zapełniła w końcu ten cholerny worek, popłakałam się ze stresu. Wcześniej przeszło godzinę trzymałam ją w pozycji pionowej, żeby tylko nie usiadła na tym przeklętym worku i nie wycisnęła zebranego tam moczu. Następnie razem z ową zakręconą lekarką stałyśmy nad Gabą, która z kolei stała w wannie. Puszczałyśmy jej szum wody i moczyłyśmy nóżki. Gdy to nie pomogło, wzięłam ją do łóżeczka i nałożyłam skarpetki, co ostatecznie poskutkowało. Przy okazji nasłuchałam się uwag, że jak nie ma moczu, to pewnie jest odwodniona.

Nic tak jednak nie stresuje w szpitalu, jak wizja złapania gorszej choroby. Z największym lękiem patrzy się na dzieci z niepotwierdzonym jeszcze rotawirusem. Gabrysia też była na początku pod lupą, bo miała podejrzaną liczbę kup. Uwierzcie mi, nic tak nie stresuje, jak wizja pobytu na oddziale zakaźnym. Sytuację pogarszał fakt, że sama też nie czułam się najlepiej. Potem dopiero okazało się, że moje dolegliwości mają ścisły związek nie tylko ze stresem, ale i z antybiotykoterapią.

Muszę jednak wspomnieć, że Gabrysia bardzo się przez te kilka dni rozwinęła. Oczywiście przez pierwsze dwie doby głównie spała, jednak gdy gorączka minęła, zaczęła być denerwująco aktywna. Od pobytu w szpitalu bla-bla jak szalona. Powtarza coraz wyraźniej pojedyncze słowa. Ostatnio woła "lalu" na okulary i każe nakładać je na nos. Chętnie odpowiadała na pytania jednej z mam, skierowane oczywiście nie do Gabrysi.

Oprócz tego mój telefon wzbogacił się o mnóstwo gier dla toddlersów, a mój mózg o nowe odcinki świnki Peppy. Wszystko, żeby przetrwać. Do dzisiaj Mała przy śniadaniu woła kolejno (bezskutecznie!) o Peppę, a następnie o pociąg.

Cieszę, się, że zrzuciłam z serca ten wielki ciężar. Ciekawe, czy ktokolwiek dotrwa w lekturze do końca. Mogę tylko dodać, że rodzinnie spędziliśmy ze sobą bardzo dużo czasu, a jednak przetrwaliśmy. Nikt się nie pozabijał. Wszyscy są cali, zdrowi i niepokłóceni. Na szczęście od poniedziałku Ignaś poszedł do przedszkola, w którym dzisiaj zaliczył pierwsze limo, jak to powiedział, z własnej winy. Ignaś jest po prostu wielkim przedszkolnym żarłokiem. Wszystko mu tam smakuje do tego stopnia, że ponoć inne dzieci ledwo załapały się na szyneczkę. Ignaś tak się spieszył do tej szynki, że wyrżnął okiem o kant stołu. Na szczęście nie ten z rogiem. Spokojnie, nic mu nie jest. Następnym razem ma się tak nie spieszyć. Poza tym codziennie wraca w kurtce upaćkanej kredą, bo panie nie ograniczają jego twórczych zapędów i pozwalają mu kłaść się na chodniku. Ale dzisiaj cały dzień padało, więc mam mniej prania.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor