Spójrzmy prawdzie w oczy, trochę mi to macierzyństwo nie wychodzi

Ostatnio myślę tylko o tym, jak bardzo sobie nie radzę jako matka. Niepotrzebnie pewnie, bo w tej chwili mam ciepłą kawę przed nosem i prawie zeżartego pączka (świeżego!), jedno dziecię śpi, drugie bezpieczne w przedszkolu. Tylko z rana zębów nie umyły, ale podobno raz dziennie wystarczy. Poza tym możecie być ze mnie dumni, bo w dwa dni załatwiłam zaległe wizyty u czterech lekarzy, a na piątego już czekamy. Nie udałoby się to bez wsparcia mojej wspaniałej teściowej, która biegała za moją żywotną latoroślą, podczas gdy mój mąż był w delegacji. Dodatkowo, podczas gdy my siedziałyśmy w poczekalni, moje mieszkanie doprowadzało się do stanu użyteczności - może nie całkiem samo, ale satysfakcja podobna, a efekt jeszcze lepszy. Tylko potem ciężko niektóre rzeczy znaleźć, co doprowadza do absurdalnych akcji poszukiwawczych. Wzmaga to trochę poczucie dezorganizacji, jakiego ostatnio często doświadczam, ponieważ zmęczenie powoduje zaniki pamięci, jeśli chodzi o położenie przedmiotów, a dzieci robią swoje, przenosząc je cichaczem z miejsca na miejsce. Przynajmniej śmiało mogę powiedzieć, że teraz już wiem, jak czują się mężczyźni, gdy czegoś szukają.

Uroczyście oświadczam, że postanowiłam trochę odpuścić sobie i mojej rodzinie i zaczynam iść na łatwiznę. Przede wszystkim, odwożę dziecko do przedszkola samochodem - mimo że piechotą mamy tam jakieś 700 metrów, 15 minut spacerem, jeśli Gaba siedzi w wózku. Jeśli - dobre słowo. Jak sobie księżniczka nie życzy siedzieć w wózku i całą drogę maszeruje (ostatnio niosła pod pachą pieska Milusia), trwa to pół godziny w jedną stronę. Potem z pół godziny biegania za Ignasiem i błagania go, aby ubrał się w końcu i wyszedł, a następnie dobra godzina drogi powrotnej, łącznie z wizytą na placu zabaw, z którego ciężko niektórych wyciągnąć. W połowie drogi kogoś trzeba już nieść, bo jest bardzo zmęczony, po to tylko, by nabrał sił na bieganie w kółko po domu. Odpuszczam sobie, przynajmniej w tym tygodniu. Mojej decyzji sprzyja brzydka pogoda. Jestem świadoma, jak wiele przez to tracę, ale może zachowam część atrakcji na czasy, kiedy dzieci będą większe.

Takiej rady udzieliła mi swego czasu starsza kuzynka, która ma już dzieci w wieku szkolnym: nie warto za wcześnie wszystkiego robić z dziećmi, np. zabierać je na siłę w fajne miejsca, bo my się zmęczymy, a one i tak nie będą tego pamiętać potem, i trzeba będzie robić z nimi znowu to samo.

O wiele łatwiej jest namówić Ignasia do wyjścia z domu czy przedszkola, gdy w perspektywie ma podróż samochodem. Gabrysia też lubi "blum-blum", z resztą jej do wychodzenia z domu akurat nie trzeba długo namawiać - zawsze pierwsza czeka w swoim wózku, podczas gdy my jesteśmy jeszcze na etapie dobierania skarpetek. Niestety podróż autem wiąże się z tym, że dzieciaki rozbiegają mi się po osiedlu w różnych kierunkach oraz interwałach czasowych - gdy Ignaś stoi i myśli, Gaba biegnie przed siebie na łeb na szyję, aż nie upadnie. Gdy Gaba odpoczywa, do Ignasia docierają wcześniejsze komendy głosowe, aby przyspieszył i z bananem na twarzy gna co sił w nogach, na szczęście w stronę domu. Bo Gaba biegnie w kierunkach losowych.

Problematyczne jest również samo parkowanie pod przedszkolem, ponieważ gdy akurat zabraknie tam miejsca, mój syn nie zgadza się na zostawienie samochodu gdzie indziej. Objawia się to kurczowym trzymaniem fotelika i odmową opuszczenia auta. Ostatnio zebrałam przez to ochrzan od jednego troskliwego tatusia, który zwrócił mi uwagę, że stawanie na trawie jest niekulturalne. Nie chciał niestety uczestniczyć w dalszej dyskusji. Jakie to typowe.

Nie ja jedna nie lubię, gdy zwraca mi się uwagę. Poprosiłam panie w przedszkolu, żeby zwróciły pomogły Ignasiowi przy podcieraniu tyłka, bo już trzeci raz miał brudne majtki i prawie sobie ten tyłek odparzył. One jednak zagadały mnie, że przecież pomagają, a poza tym mają za dużo dzieci pod opieką. No cóż.

Chyba nie do końca te panie za mną przepadają, bo poprosiłam, aby do rachunku doliczyli nam dodatkowe owoce - dzieci na wyjście dostają codziennie jabłuszko albo banana i to jest super. Jednak Gabrysia nie bardzo rozumiała, dlaczego ona nic nie dostaje do rączki. O ile Ignaś chciał dzielić się z nią bananem, o tyle jabłkiem już niekoniecznie. A że ja staram się ze wszystkich sił traktować moje dzieci jednakowo i tego samego wymagam od świata, załatwiłam owoce i Gabie. Jest to rozwiązanie łatwiejsze niż branie owoców ze sobą, uwierzcie mi.

Nie chcę, aby któreś z moich dzieci czuło się pokrzywdzone lub pominięte. Do tej pory ubolewam nad tym, że nie jestem w stanie sprawić, aby ich pokoje były jednakowej wielkości. Nie rozumiem też, dlaczego pani z nowo otwartej kawiarni dała balonika tylko Ignasiowi. Dzisiaj Gabrysia podlazła pod tę kawiarnię (na szczęście jeszcze w tak wczesnych godzinach zamkniętą) i pokazywała palcem te nieszczęsne balony.

Ostatnio zwróciłam uwagę wytatuowanemu mięśniakowi z dwoma psami - dobrze mu z oczu patrzyło, to dałam się nabrać. Ów dżentelmen szedł sobie do domu z dwoma psami - jednym małym hałaśliwym, drugim wielkim cichym. Ja stałam na chodniku z upartym Ignasiem na rowerku. Trochę się Ignaś przestraszył tego małego psa, bo strasznie w naszą stronę ujadał. Mnie też jakoś tak zamroziło, bo psy nie były na smyczy i nie miały kagańców, a ich właściciel zdawał się nie przejmować ich zachowaniem. Ostatkiem rozsądku powstrzymałam się przed tupnięciem na małego psa nogą, bo jednak liczyłam na reakcję właściciela. Psy przeszły obok i nie byłoby problemu, gdyby nagle ten wielki nie zawrócił spod klatki i powolnym krokiem ruszył w moją stronę. Ja więc, najgrzeczniej jak się da i spokojnym (tak, spokojnym!) tonem, spytałam pana, czy mógłby zabrać swojego psa. Bałam się, że zrobi coś mojemu dziecku. Gdybym była sama, pewnie już dawno bym ich ominęła i poszła w swoją stronę. Pan się od razu obruszył i zaczął się na mnie wydzierać, że przecież ten pies ma chorą nogę, jest kaleki i nie ugryzie (jakby ta chora noga miała związek z jego uzębioną paszczą). Powtórzyłam zatem, nadal spokojnie, że boję się jego psa i że ma go ode mnie zabrać. Wyśmiał mnie, że to nie pitbul, na szczęście zabrał to owłosione bydle. Zły pewnie był, że musiał zawrócić spod klatki. Król osiedla się znalazł. Jeszcze na odchodnym rzucił, że awanturę robię i żebym "spadała".

Pewnie jednak ciężko mu było zrozumieć, że niektórzy ludzie po prostu boją się psów. Że psy są nieobliczalne - nigdy nie wiadomo, czy nagle coś im się nie spodoba. Że lepiej zabrać psa, niż pozwolić, by kogoś pogryzł i na koniec powiedzieć, że on nigdy taki nie był, ja nie rozumiem, jak to się mogło stać. Że psa trzeba trzymać na smyczy i w kagańcu. No ale czego ja się od tego pana spodziewałam, wyglądał na kulturalnego i inteligentnego człowieka.

Zrozumiałam, że coś jednak w wychowywaniu dzieci idzie mi nie tak w momencie, gdy Ignaś zaczął do każdego pytania, zaczynającego się od "jaki/jaka" dorzucać przekleństwo na "k". Nie brzmi to zbyt zabawnie, gdy rzuca do ciebie w rozmowie: "jaki k* samochód???". Nie bijcie, wiem, że to moja wina i mam za swoje, bo nie słuchałam mamy. Póki co staram się go poprawiać, powtarzając za nim: "jaki samochód". Chyba działa. Oczywiście przestałam przeklinać. Na szczęście mam jeszcze drugie dziecko, może będzie lepiej wychowane.

Mama Pawła pociesza mnie, że na pewnym etapie wszystkie dzieci przeklinają i jak nie ode mnie, to od kogoś innego by się nauczyły. To jest moja ulubiona wersja i jej się będę trzymać.

Gabrysia mówi już pierwsze zdanie: "chodź szybciej". "Szybciej" to jej ulubione słowo i często muszę krzyczeć za nią, żeby zwolniła. Oczywiście mówi też dużo innych słów. Ostatnio podczas usypiania, obróciła się plecami i z hasłem "kekam" na ustach, uciekła z pokoju. Zamiast "tak" mówi "Okej", jest więc już dwujęzyczna. Od kilku dni na dobranoc każe sobie czytać książki. Biega od jednego pokoju do drugiego i przynosi coraz to nowe pozycje do czytania. Poświęca też dużo uwagi na to czytanie - nie wygląda to już jak bezmyślne przewracanie kartek i rzucanie książkami o podłogę.

Dzięki temu myślę, że jednak dzieci są od nas mądrzejsze, bo same decydują, że już nadszedł czas na zmiany - samodzielne spanie, czytanie książek, korzystanie z nocnika. Jak dorośli coś przegapią, dzieci na pewno o tym im przypomną. Nie tkwią tak jak my w strefie komfortu, ale rozwijają się i prą naprzód pełną parą.

Komentarze

  1. Ostatnim zdaniem świetnie spuentowałaś cały problem - może jednak nie warto się spinać? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie tak, jednak wychodzi na to, że spinanie się mam w naturze :D zawsze staram się dążyć do jakiegoś ideału, który istnieje tylko i wyłącznie w mojej wyobraźni, po to tylko, żeby zderzać się raz po raz ze ścianą ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor