Medice, cura te ipse - blogerze oceń się sam

 I stało się. Jeśli w najbliższym czasie znajdziecie w Internecie relację, jak to nieuważna matka na placu zabaw doprowadziła dziecko do płaczu, wiedzcie, że to o mnie. Chyba że miałam więcej szczęścia, niż co niektóre z nas, i akurat koło mnie nie przechodził bloger-hejter, skłonny do opisania zajścia. Na swoją obronę powiem tylko, że dzwoniłam do babci, która dzisiaj obchodzi 76 urodziny (sic!). I przerwałam rozmowę, może nie od razu i gwałtownie, ale jak tylko ściągnęłam zapłakane dziecko z ogródka jordanowskiego, ciągle trzymając ramieniem telefon przy uchu. Wyobraźcie to sobie tylko: jaką trzeba mieć wprawę w dosłownie wszystkim. Uprzedzając hejterskie komentarze (ha, ha, komentarze w ogóle), matki naprawdę ogarniają temat. Są wielozadaniowe, nawet wtedy, gdy śpią. To, że stałam na drugim końcu bardzo długiego placu, pilnując Gabrysi i jednocześnie rozmawiając z babcią przez telefon, nie oznacza wcale, że nie byłam w stanie usłyszeć płaczącego dziecka i zidentyfikować go, jako moje. Ale po kolei.

Czy jest na sali lekarz?

Spokojnie, nie było aż tak źle. Ale zebrałam zniesmaczone spojrzenia innych rodziców, a zwłaszcza ojca, który ruszył na ratunek mojemu dziecku, uwięzionemu wysoko nad ziemią. Dodam, że syn mój był albo na tyle wystraszony, albo rozsądny, że nie przyjął pomocy z rąk obcego mężczyzny (sic! Jednak nie taka kiepska ze mnie matka). Na szczęście byłam już obok, więc rzuciłam tylko krótkie: "Dziękuję, już jestem". Nawiasem mówiąc, ów ojciec bawił się później z trójką swoich (chyba wszystkie należały do niego) dzieci, dzierżąc piłkę, co mój syn skwitował krótkim: "Na placu zabaw jest zakaz grania w piłkę".

Sytuacja nie była zbyt poważna. Ignaś po prostu wspinał się (o tak! Ignaś nagle nauczył się wspinać i zrobił się bardzo zwinny, odkąd przyuważył jednego "akrobatę" na placu zabaw w Gryficach) po takim niby mostku ze sznurem, żeby zjechać na zjeżdżalni, i za którymś razem zrobił to nieuważnie i przywalił głową w metalową rurę. Ryk się poniósł nieziemski, toteż zwrócił moją uwagę. Zanim przybiegłam z drugiego końca bardzo długiego placu zabaw, pan zdążył ruszyć z pomocą. Jak już Ignaś się uspokoił i ruszyliśmy w drugi koniec, gdzie nadal urzędowała Gabrysia, zajęta zabawą z dwiema dziewczynkami i ich tatą, podeszłam do niedoszłego bohatera i podziękowałam za chęć pomocy. Pan odparł, że nic się nie stało i dodał: "Uderzył się w głowę". Na to płynnie skłamałam, że wiem, widziałam.

Ogrom mojej klęski macierzyńskiej zrozumiecie, gdy dodam, że wyglądałam dzisiaj jak z żurnala. Super wzorzyste leginsy, biurowa biała bluzeczka bez rękawków, okularki przeciwsłoneczne i ten telefon przy uchu. Sama bym sobą wzgardziła, gdyż nie wyglądałam, jak zaangażowana matka. Pilnowałam się potem bardzo, żeby nie dotykać komórki, bo ojciec ów raz na jakiś czas spoglądał, czy aby nie ignoruję znów moich dzieci. Wytłumaczyłam mu, że pilnowałam córki, ale chyba nie uwierzył.

Drugi facet był bardziej wyrozumiały, kiedy Gabrysia biegała za nim i jego córką. Nawet doszło między nami do krótkiej ale miłej wymiany zdań w piaskownicy, jako że moje dzieci muszą bawić się pożyczonymi zabawkami. Odkąd przestaliśmy chodzić z wózkiem, nie taszczę już ze sobą zbędnego balastu w postaci rzeczy, które może się przydadzą, a może nie (no dobra, nadal taszczę sporo i cierpią na tym moje ramiona, i jest mi naprawdę głupio, że moje dzieci nie mają swoich foremek, ale cóż...). Proces ten jest na tyle posunięty, że moje czteroletnie dziecko nie umiało dzisiaj zrobić sobie babki z piasku (możliwe, że tylko chciało, abym posiedziała z nim).

Czyżby był stęskniony?

Możliwe, że za mną tęskni w tym swoim przedszkolu. Co jakiś czas, średnio raz w tygodniu, chce sobie robić wolny dzień. Pani A. wspomniała dzisiaj (a miałyśmy sporo czasu na ploteczki, bo moje dzieci uznały, że poczekają na podwórku przedszkolnym na wszystkie mamy), że Ignaś jest bardziej samotnikiem. Że lubi się zamyślić, a w przedszkolu wypełnionym biegającymi dziećmi jest to prawie niemożliwe. Za to uwielbia rozmawiać z dorosłymi, zwłaszcza z mamami, które w przedsionku przedszkolnym siedzą na małych krzesełkach w ramach adaptacji swoich pociech. W pewnej chwili Ignaś po prostu bierze sobie małe krzesełko i się do nich dosiada oraz zabawia je rozmową. Pani A. była dzisiaj przeszczęśliwa, że Ignaś zdecydował się na tzw. "crocsy", ponieważ ubrał je w błyskawicznym tempie, wręcz w nie wskoczył. A zazwyczaj ubieranie butów jest żmudne i okraszone pytaniami w stylu: "A dlaczego Ziemia jest okrągła?". W efekcie Ignaś przeważnie ostatni wychodzi z szatni. Jednak nawiązuje już kontakt z innymi dziećmi, ładnie się angażuje we wspólne zabawy...

A Gabrysia? Gabrysia już pierwszego dnia wbiegła do przedszkola, nawet się nie obejrzała. A ja? Ja przez pierwszych kilka dni chodziłam przygnębiona z kąta w kąt i robiłam zakupy przez Internet. Czasem trochę posprzątam, choć nie bardzo mam na to ochotę.A na pewno nie gotuję. P. był bardzo zdziwiony, jak nie dostał obiadu, bo myślał, że tylko żartuję. Jeszcze kilka takich tygodni i może sam zacznie robić jedzenie.

Ale nie o mnie miało być. Gabrysia jest bardzo towarzyska, chętnie dołącza się do zabawy, podłapuje pomysły (Ignaś zaś sam wymyśla). Jak jednego dnia usłyszała, że po nich przyszłam, krzyknęła ponoć swoje głośne "Nieeeee". Na szczęście to nie ja muszę ich wyciągać z sali, zatem mój czas oczekiwania pod przedszkolem uległ drastycznemu skróceniu.

W ciągu tych czterech (?) tygodni pani zadzwoniła po mnie tylko dwa razy (w tym raz był spowodowany skokiem temperatury). Gabrysia w zeszłym tygodniu miała katar, zatem trzy dni w domu z mamusią. Dzieci bardzo to przeżyły, Ignaś nawet napisał z przedszkola list:

"Kochani Rodzice!

Bardzo Was kocham, ale dzisiaj Gabrysia nie była w Przedszkolu. Pani A. powiedziała: "Ten kto ma 4 lata (i ma imię na literkę I, potem literka G) - nazywa się Ignaś, prosi, żeby pozdrowić Gabrysię.

- Ignaś".

Gabrysia, jak sobie przypomniała nagle, że jest bez brata, zaczęła rozdzierająco płakać i wołać "Ignaś". Kochają się te maluchy, chyba że akurat się nienawidzą. Albo są dla siebie złośliwe. Gabrysia wiecznie dokucza bratu, ale Ignaś jest cierpliwy i opanowany, rzadko reaguje na zaczepki. Jak są w dobrym humorze, to troszczą się o siebie, nazywają nawzajem "przyjaciółmi". Ostatnio Gabrysia nazwała Ignasia swoim "buhaterem", bo naprawiał swój dzwonek od rowerka, który ona zepsuła.

A propos Słodziaków

W zeszłym tygodniu zapukała do nas niezwykle seksowna dziewczyna, w efekcie czego wspieramy zagrożone wyginięciem rysie. Poza tym dzieci oszalały na jej punkcie, biegały wokół niej, opowiadały historie... Ale namiarów na siebie nie zostawiła, więc chyba jednak nie chce dorabiać jako opiekunka. Towarzyszył jej niezwykle milczący pan, który dodatkowo miał brzydki charakter pisma. Chyba nosił za nią podkładkę. Swoją drogą ciekawe metody "sprzedaży" zostały zastosowane podczas tej przydługiej rozmowy.

A co robią matki w trakcie dnia?

Ignaś poradził mi, żebym kupiła sobie kawę i poszła do biblioteki. Poskarżyłam mu się, że cały dzień się nudziłam bez nich i nie mogłam sobie znaleźć zajęcia. Następnego dnia dopytywał się, czy poszłam na tę kawę w bibliotece. Minęły prawie cztery tygodnie i odpowiedź nadal brzmi: nie.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor