Medice, cura te ipsum
Czy aż tak ciężko jest zorganizować pracę w szpitalu w
czasach pandemii?
Wróciłam właśnie ze szpitala z synem. Rutynowa wizyta,
zdjęcie gipsu. Wczoraj odbiłam się od drzwi, bo skierowanie nie to. To znaczy
skierowanie to, ale ze złą datą. O jeden dzień późniejszą, niż rozmowa
telefoniczna z rejestracją. No tak, pani pytała, czy skierowanie mamy, ale
każdy chyba powiedziałby, że ma, ze strachu, że go potem nie zapiszą, bo albo
miejsc nie będzie, albo nie odbiorą. Polska służba zdrowia.
Problem polegał na tym, że w Poznaniu gips ściąga chirurg
dziecięcy, a w Gryficach ortopeda (i choć w nazwie jest „chirurgia
urazowo-ortopedyczna dziecięca”, skierowanie do chirurga dziecięcego nie
pasuje). Do chirurga nawet nie zostałam dopuszczona, choć podejrzewam, że miał
takie same kompetencje do rozcinania bandaża, co ja. Na hasło „proszę usunąć
bandaż”, pani siedząca przy drugim komputerze chwyciła ogromne nożyce, zrobiła
jedno cięcie, po czym wręczyła nożyce mnie. Myślałam, że mam je dla niej
potrzymać, ale ona najwyraźniej w świecie
oznajmiła, że mam sama rozcinać, bo dziecko na pewno się zaraz
przestraszy. Po moim trupie. Odparłam, że chyba sobie żartuje. Wręczyła więc
nożyce doktorowi. I to był jedyny kontakt lekarza z dzieckiem. Porozcinał
bandaże, rzucił okiem czy ręka nie spuchnięta, nakazał założyć trójkątną chustę
i wsio. A rentgen? Nie, nie trzeba. „Nawet pan na tę rękę porządnie nie
spojrzał” – zawisło mi na końcu języka, ale rozgoryczenie wygrało.
Wczoraj urządziłam porządną awanturę w rejestracji, jak
okazało się, że mnie nie przyjmą. Pani oznajmiła, że system nie przyjmuje
skierowania. I już. A ja stoję. I patrzę. Pani pyta, co ja się tak patrzę. To
pytam, co ja mam teraz zrobić według niej. Ona nie wie. I chyba jej to nie
obchodziło zbytnio. Rzuciłam, że to nie ja tu pracuję i nie ja mam
wykształcenie w tym kierunku. Ruszyła się więc zza lady spytać doktora, czy
mnie przyjmie. Nie, nie przyjmie czteroletniego dziecka. Wyobraźcie sobie, że
niektórzy dorośli czekają po pół roku na wizytę, ale nie przyznali się, że
jeszcze nie mają skierowania, jak się zapisywali. Dlatego właśnie ona zawsze
pyta, czy mamy to skierowanie, więc pretensje mogę mieć tylko do męża, który z
nią rozmawiał. Pytać, pyta, ale nie wyjaśnia konsekwencji.
Bo czy to taka różnica, kiedy to skierowanie zostało
wystawione, skoro przed samą wizytą? Mój kardiolog przyjął mnie, choć w trakcie
wizyty okazało się, że nie mam skierowania, a to tylko dlatego, że podczas
zapisywania się na wizytę, pani z rejestracji oddała mi je do ręki, zamiast
wczepić w kartę. Błąd ludzki. Skierowanie włożyłam do portfela i tak łaziłam z
nim wszędzie przez następne pół roku, aż o nim zapomniałam. Kardiolog tylko
stwierdził, że mam tydzień, żeby donieść skierowanie. Tydzień.
W ogóle mam wrażenie, że w POSUM-ie jakoś lepiej się zorganizowali.
Na wejściu czekają dwie osoby z termometrem, pokazują drogę do rejestracji, a
do laboratorium wpuszczają bez sprawdzania. Ludzie rozchodzą się po całym
kompleksie i czekają w odstępach przy swoich gabinetach. Nie w kupie przy
wejściu.
Wczoraj czekaliśmy jakieś półtorej godziny na dworze, bo
wiadomo, przyjeżdża się wcześniej, żeby się nie spóźnić. Chyba że jest się
lekarzem, wtedy przyjeżdża się o dowolnej godzinie. Pani w rejestracji
poinformowała mnie, że mam na ósmą godzinę, czwarty numerek, ale lekarz lubi się
spóźniać. Trochę niepotrzebnie pchałam się do tej rejestracji z tym
nieszczęsnym skierowaniem, bo pewnie udałoby mi się wejść bez niego. Dzisiaj
lekarz tylko rzucił, czy mam skierowanie, a ja odparłam, że już zostawiłam w
recepcji.
A dzisiaj? Dzisiaj mimo rad, żeby jechać później, dotarłam
na ósmą. Pomijam, że mój syn, który zazwyczaj jest rannym ptaszkiem, akurat te
dwa dni chciał się wyspać. Dzisiaj byłam mądrzejsza, bo samochód zaparkowałam
na miejscu dla matek z dziećmi (a co, należy mi się), na wprost wejścia.
Wczoraj zmarzliśmy okrutnie, bo mimo słońca, trochę wiało. Dzisiaj najpierw
postaliśmy dla pokazu przy schodach, a potem dopiero siedliśmy w otwartym
bagażniku. Stanęłam w oczywistym według mnie miejscu, czyli obok dziewczynki ze
złamaną nogą. Po chwili zza szklanych drzwi wyłoniła się pani z pytaniem, do
kogo czekam. „-Do ortopedy”. „-Do ortopedy po lewej stronie”. Dobra, przesunęłam
się, choć nie widziałam w tym najmniejszego sensu, bo i tak lekarza jeszcze nie
było, a wyczytują po nazwisku.
Z dzieckiem jakoś łatwiej się dostać do środka. Grupa
uprzywilejowana. Nie to co starsi ludzie z problemami w poruszaniu się.
Dosłownie na moich oczach pan nie wpuścił do laboratorium opiekuna starszej
pani, która opierała się na jego ramieniu, ponieważ sama nie mogła iść. Pan z
segregacji stwierdził, że pani da radę sobie sama, bo to tylko na pierwsze
piętro. Wpuścił najpierw jej opiekuna samego, żeby poszedł do kasy opłacić to
badanie. Starsza pani została sama przy stanowisku z płynami do dezynfekcji.
Trochę się zaczęła trząść, bo jednak zabrakło jej podparcia. Na to pani z
segregacji, dosyć nieuprzejmie, wskazała jej krzesło postawione kawałek dalej i
dodała, żeby sobie usiadła, bo tu i tak tylko zawadza.
Podobny los spotkał starszego pana o lasce, który chciał
wejść na badanie z wnukiem. Został uraczony tym samym zdaniem, że na pierwsze
piętro da sobie radę. Na nalegania wnuka, że przecież dziadek ledwo słyszy, pan
z segregacji tylko odparł, że nie może ich wpuścić razem.
A mnie z synem wpuścił. Tak samo wielkiego nastolatka z mamusią,
który poruszał się o własnych siłach. A skoro wpuścił wcześniej pana od
starszej pani, żeby zapłacił za badanie, to już chyba nie ma znaczenia, czy on
jej pomoże wejść po tych schodach, czy nie. Trochę logiki. Poza tym pacjenci
chyba powinni zacząć stosować taktykę „tumiwisizmu”, tak jak dwie panie, które
bez zająknięcia stwierdziły, że one obydwie mają badanie krwi.
Moja teściowa odbiła się dzisiaj od drzwi tego samego szpitala, bo państwo z segregacji
nie znaleźli jej na liście pacjentów. Tylko że ona na tę wizytę czekała naprawdę
długo. I jeszcze ją w zeszłym tygodniu potwierdzała. Nie i koniec. Ale jak Cię
nie wpuszczają drzwiami, wejdź oknem. Teściowa znalazła sobie inne wejście do
szpitala, poszła do recepcji i sprawę wyjaśniła. Dopchała się do lekarza, na
którego wizytę czekała naprawdę długo. Wczoraj o ósmej rano pan ze złamaną nogą
nie miał tyle szczęścia a być może i fantazji, kiedy dowiedział się, że ma
wizytę nie na ósmą, ale na siedemnastą. I jeszcze niech na biedną panią z
segregacji zostawi w spokoju, bo przecież przyszła mu powiedzieć, żeby tyle nie
stał.
A na stronie internetowej szpitala gryfickiego stoi jak wół:
"Według najlepszej wiedzy dopomagać cierpiącym, zwracającym się o
pomoc, mając na celu wyłącznie ich dobro..."
Komentarze
Prześlij komentarz