Dylematy

Przez ostatnie dwa tygodnie przewinęło się przez nasze mieszkanie mnóstwo wirusów. Najpierw Gabrysia po raz kolejny opuściła żłobek, bo miała przewlekły katar i kaszel. Zostałam nawet uraczona komentarzem pani doktor, że być może za szybko ją do żłobka posłałam po przedniej infekcji, na co odparowałam, że przecież sama dała mi na to przyzwolenie. W międzyczasie Ignaś zachorował na zapalenie spojówek, które lekarz na wizycie domowej uznał za zwykłe zatkane kanaliki łzowe. I nie zważał na to, że Gabrysia po kilku dniach zapadła na to samo, a mnie i Pawła również swędzą oczy. To na pewno nie wirus. Po dwóch tygodniach infekcji, kiedy myślałam, że idziemy do lekarza tylko pro forma i jutro wyślę oba stwory do żłobka, okazało się, że Ignaś ma ciche szmery w płucach zwiastujące zapalenie oskrzeli. Także antybiotyk plus osiem dni kwarantanny. Oboje cierpią także na zapalenie spojówek, bo zatkane kanaliki to tylko do pierwszego roku życia proszę państwa.

Te wszystkie choroby, na które nie mam już siły oraz moja weekendowa słabość wirusowa skłoniły mnie do poddania się. Zwyczajnie mam już dość przechodzenia rotawirusów, na które na szczęście moje dzieci są odporne (bo zaszczepione). I nie mam już siły wycierać nosków, zakrapiać oczków oraz wpychać niedobrej zawiesiny do buzi przy akompaniamencie Psiego patrolu. Pora podjąć zdecydowane kroki.

Ale czy to na pewno dobry pomysł?

Decyzję o zabraniu Gabrysi ze żłobka podjęłam dzisiaj rano podczas rozmowy z mamą. Starała się pocieszyć mnie zaczynającą trzeci z rzędu tydzień chorowania. I mimo że wiem, że powinnam to należycie rozważyć, mężowi właściwie podałam gotowe rozwiązanie na tacy. Szybko zgodził się ze mną, o ile nie potrzebna mi w życiu kariera.

Jestem w gorącej wodzie kąpana, powinnam więc jednak dążyć do rozważenia sprawy na chłodno. A że najlepiej myśli mi się podczas pisania i dodatkowo muszę oswoić palce z nowiutką klawiaturką - zatem ad rem!

Mądry Polak po szkodzie

Wychodzi na to, że do niektórych mądrości (no dobra, do większości z nich) człowiek, zwłaszcza tak uparty jak ja, dochodzi z czasem. I na nic zdają się rady starszyzny mądrzejszej o cała pokolenie, kiedy samemu wie się lepiej i chce się robić po swojemu. Ale koniec końców to właśnie nasze własne doświadczenie najlepiej nas kształtuje. Nasze wybory nas definiują. Gdzieś kiedyś usłyszałam, że lepiej jest żałować, że coś się zrobiło, niż że się nie zrobiło nic. Czy jakoś tak to szło.

Myślę, że już czas zaczerpnąć z tych mądrych rad i zabrać Gabrysię ze żłobka. Możliwe, że przemawia przeze mnie ogólne zmęczenie i niechęć do rotawirusów. Możliwe, że jest to dla mnie łatwiejsza droga, niż zostawianie jej tam wbrew sobie i bezowocne szukanie beznadziejnej pracy. Jak to powiedziała moja mama (żeby nikogo nie urazić) - na pracę moich nie-marzeń jeszcze przyjdzie czas. Możliwe też, że panikuję. Może muszę zacisnąć zębiska i jakoś to przetrwać? Ale skąd mam wiedzieć, co będzie dla mojej rodziny najlepsze? Przecież nie mogę wybrać jednej drogi, a potem cofnąć się w czasie i pójść drugą, gdy ta pierwsza mi się nie spodoba.

A co na to członkowie grupy FR?

Poradziłam się więc członków grupy Fajni Rodzice, co by zrobili na moim miejscu. Okey, najpierw poradziłam się teściowej. Dopiero potem sięgnęłam do Internetu, właściwie dla rozrywki. Ostatnio dosyć uważnie obserwuję tematy, jakie pojawiają się na grupach dla rodziców, żeby potem rzetelnie je wam przedstawić. Sama jednak poddałam się prądowi i przyznam, że przegadanie tematu z obcymi ludźmi - ba! samo napisanie posta - przyniosło mi dużą ulgę.

Zdania nie były bardzo podzielone. Większość radziła mi zabrać Gabrysię ze żłobka. Jedna osoba dodała, że G jest jeszcze mała i się nachodzi do placówek, a zdrowie jest najważniejsze. Dwie osoby wypisały dzieci, bo przez dwa miesiące męczył je nieustanny kaszel i katar. Jedna matka, która posyła dziecko do żłobka od szóstego miesiąca życia, twierdzi, że jak teraz zabiorę G, to później będzie dłużej chorować, ponieważ jej już dwuipółletni syn się w końcu uodpornił.

Znalazła się jedna osoba, która poradziła, abym nie panikowała, tylko zbudowała dziecku odporność probiotykami. Oprócz niej jeszcze jedna matka podała mi listę przydatnych leków (witamina D, wapno, syrop odpornościowy, immunotrofina). Znalazła się też złota rada, którą wezmę do serca, mianowicie warto po przyjściu do domu przebierać dzieci ze żłobkowych ciuchów, na których jest sporo zarazków. Dwie matki uważają, że nie powinno się do żłobka puszczać dzieci młodszych niż osiemnaście miesięcy, a jedna nastraszyła mnie szpitalem.

Znalazła się też pani ze żłobka, którą uraziło użyte przeze mnie wyrażenie "przecho(wy)walnia", ale doszłyśmy do porozumienia, że nikt od nikogo nie oczekuje, aby czternastomiesięczne dzieci w niecałe dwa miesiące nauczyły się lepić dzbanki z gliny.

Na koniec, właściwie w trakcie spisywania przeze mnie tych komentarzy, odezwała się pokrewna mi dusza, matka chłopców rok po roku, która całkiem niedawno również stanęła przed podobnym dylematem. Ona i jej mąż podjęli jednak inną decyzję niż my i posłali do przedszkola tylko starszego syna, młodszego zostawiając w domu. Liczą, że w ten sposób będą mieli w domu mniej zarazków (jeden z chłopców też ma na imię Ignaś). Także przesądzone (hehe).

(Mam teraz ochotę na zrobienie na tym forum ankiety na dowolny temat tylko po to, aby zbadać opinie rodziców i wam ją opisać.)

Rodzina, ach rodzina

Nasza lekarka także uważa, że mała będzie mniej chorować, jeśli zostanie w domu. Zresztą pani doktor a także obie mamy od początku wyrażały powątpiewanie związane z posyłaniem Gabrysi do żłobka. Jak tak teraz o tym pomyślę, to większość ludzi się temu sprzeciwiała, na co ja miałam zamknięte uszy.



To wcale nie tak, że pozostanie w domu przez następny podejrzewam rok będzie łatwiejsze od pójścia do pracy. Pomijam fakt, że choroby prędzej czy później i tak nas dopadną, ale może Gaba będzie większa i odporniejsza na nie? Zrezygnuję z życia towarzyskiego, które i tak już właściwie obumarło (jak moje kwiaty doniczkowe, niepodlewane od dwóch tygodni). Zrezygnuję także z rozwoju i kariery, choć na nie i tak nie mam już co liczyć. Do tej pory udało mi się udać na dwa spotkania w sprawie praktyk i stażu. Jednak gdy tylko zaczynam planować dalszą współpracę, ktoś zaczyna chorować. I to przewlekle.

Może lepiej nie kusić losu? Zwłaszcza że od rana czuję ogromną ulgę na myśl, że mogłabym całe dnie spędzać tylko z córką. Wynagrodziłabym jej ostatni rok, podczas którego właściwie każdy z nas walczył o przetrwanie. Mogłabym skupić się na rozszerzaniu jej diety. Nauczyć ją kilku fajnych rzeczy. Zbudowałybyśmy więź podobną do tej, która łączy mnie i Ignasia. Poza tym Gabrysia jest już w wieku, w którym był Ignaś, kiedy musiałam całymi dniami leżeć z powodu zagrożonej ciąży. Przegapiłam zupełnie kilka tych cudownych miesięcy, kiedy dziecko po raz pierwszy wychodzi na spacer bez wózka, zaczyna bawić się w piaskownicy, mówi pierwsze słowa i buduje wieże z klocków.

A może o to właśnie chodzi? Żeby jeszcze na trochę odpuścić sobie gonitwę za życiem i zatrzymać się, aby porozkoszować się chwilą? Aby pobyć tu i teraz. Może to właśnie doprowadzi mnie do szczęścia?

A tak całkiem z innej beczki

Zdecydowałam dzisiaj, że za parę lat zapiszę Gabrysię na zapasy, żeby mogła się skutecznie bronić przed takimi hmmm... facetami jak jej brat. Ignasia też zapiszę, ale rok później, żeby Mała miała fory.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Soraski

Kolejnej wiosny łyk

Pomidor